Kiedy dwa lata temu wyrażałem swoją dezaprobatę przy okazji powrotu Formuły 1 do targanego niepokojami Bahrajnu, wielu kibiców miało mi za złe poruszanie politycznych tematów. Teraz sytuacja jest podobna. Osobiście uważam, że co prawda sportu i polityki mieszać ze sobą nie należy, ale w którymś miejscu trzeba narysować kreskę i dla mnie tegoroczna GP Rosji jest jeszcze niżej pod tą kreską niż tamte zawody w Bahrajnie. Sądzę, że większym mieszaniem sportu z polityką jest udawanie, że nic się nie dzieje i przyzwolenie na to, aby sportowe wydarzenie było potwierdzeniem, że w danym kraju wszystko jest w porządku.

Jednocześnie jestem świadomy, że na dobrą sprawę należałoby też „obrazić się” na wyścigi w Chinach oraz szeregu innych państw, wliczając w to także USA. Jednak tak jak napisałem powyżej – gdzieś trzeba postawić granicę, zanim trafimy do Korei Północnej.

Świata jednak nie zmienimy. Grand Prix Rosji jest faktem i nic na to nie poradzimy. Nie mam klapek na oczach, ale zamierzam traktować ten weekend wyłącznie w kategoriach sportowych i jest to pierwsze i ostatnie nawiązanie do polityki. Proponuję Wam natomiast podróż w czasie przez dziesięciolecia i lekturę wybranej dla Was historii mieszania – lub nie – polityki ze sportem.

Przykładem niemal kompletnego braku zaangażowania Formuły 1 w politykę jest oczywiście historia wyścigów o Grand Prix Południowej Afryki. W miarę rozwoju rasistowskiej polityki apartheidu największe federacje sportowe świata, na czele z Międzynarodowym Komitetem Olimpijskim, nakładały sankcje i bojkotowały kraj.

W 1963 roku z międzynarodowych rozgrywek wykluczono piłkarską reprezentację RPA, zawieszoną w prawach członka FIFA. Rok później nie dopuszczono południowoafrykańskich sportowców do startu w Igrzyskach Olimpijskich. Tak samo postąpiono w 1968 roku, a dwa lata potem formalnie wykluczono Republikę Południowej Afryki z MKOl. Igrzyska Olimpijskie w Montrealu w 1976 roku zostały zbojkotowane przez państwa afrykańskie, bo MKOl odmówił zawieszenia w prawach członka Nowej Zelandii, która ośmielała się utrzymywać sportowe kontakty z RPA.

Co tymczasem działo się od strony wyścigowej? W 1962 roku w mistrzostwach świata zadebiutowała Grand Prix Południowej Afryki, która najpierw na torze East London, a później Kyalami przetrwała w kalendarzu aż do 1985 roku (z przerwami w sezonach 1964, 1966 i 1981). Apartheid nikomu nie przeszkadzał, choć warto pamiętać, że w latach 70. komercyjna strona Formuły 1 nie była jeszcze tak potężna, a Bernie Ecclestone dopiero zaczynał rozwijać skrzydła – jako szef ekipy Brabham oraz przewodniczący Stowarzyszenia Konstruktorów Formuły 1.

Południowoafrykańscy pogranicznicy nie wbijali ludziom z F1 stempli do paszportów, aby nie mieli oni problemów w innych krajach, nie popierających tamtejszej polityki. Zderzenie z rzeczywistością nastąpiło dopiero w 1985 roku. Rządy kilku krajów – m.in. Francji, Brazylii, Finlandii i Szwecji – naciskały na swoich kierowców, by nie brali udziału w wyścigu. Zawody zostały zbojkotowane przez dwie francuskie ekipy, Renault i Ligier. Kierowcy z innych ekip pozostali jednak wierni swoim pracodawcom – także Francuzi Alain Prost i Philippe Streiff, jeżdżący w McLarenie i Tyrrellu oraz Brazylijczycy Ayrton Senna i Nelson Piquet (Lotus i Brabham), Szwed Stefan Johansson (Ferrari) i Fin Keke Rosberg (Williams).

Z wielu samochodów poznikały logotypy sponsorów, którzy nie chcieli mieć nic wspólnego z obecnością w RPA. Kolejny wyścig odbywał się w Adelajdzie – to był debiut Australii w mistrzostwach świata – i pracownicy tamtejszego lotniska początkowo odmówili rozładunku przywiezionego z RPA sprzętu, uznając go za „skażony apartheidem”. Ostatecznym argumentem okazały się groźby ze strony stacji telewizyjnych, które nie chciały transmitować zawodów z tego kraju.

W kolejnym sezonie Grand Prix RPA nie było już w kalendarzu (wróciła na dwa lata w sezonie 1992, gdy apartheid już dogorywał), a zgodnie z apolitycznością sportu zastąpiono ją pierwszym w historii wyścigiem w kraju komunistycznym, za żelazną kurtyną w Budapeszcie.

Oczywiście Formuła 1 nie była zamknięta na kierowców z RPA i akurat to należy zapisać na plus. Uważam, że nie powinno się wymierzać indywidualnych sportowych sankcji przeciwko reprezentantom danego kraju jedynie za to, że jego władze realizują skandaliczną czy zbrodniczą politykę. Najsłynniejszy zawodnik z RPA to oczywiście Jody Scheckter, mistrz świata w barwach Ferrari w sezonie 1979, ale dłuższe epizody na torach F1 zaliczali także Tony Maggs (trzy podia w latach 60.) czy Ian Scheckter, starszy brat Jody’ego (bez sukcesów).

Na początku lat 80. mieszanka polityki i sportu dotknęła też Argentynę. W 1982 roku odwołano wyścig na torze w Buenos Aires, w następstwie wybuchu konfliktu z Wielką Brytanią o Falklandy/Malwiny. Cóż, większość zespołów miała i cały czas ma siedziby na brytyjskiej ziemi, więc taki krok nie może dziwić.

Tyle, że wcześniej – w latach 50. i 70. – nikomu nie przeszkadzał fakt, że Formuła 1 odwiedza kraj targany politycznymi niepokojami, w którym z regularnością szwajcarskiego zegarka urządzano wojskowe zamachy stanu i władza przechodziła od jednego dyktatora do drugiego. Gdy w latach 1976-81 Argentyną rządził krwawy dyktator Jorge Rafael Videla, skazany później na dożywocie za zbrodnie przeciwko własnemu narodowi, szampana na najwyższym stopniu podium otwierali Scheckter, Mario Andretti, Alan Jones czy Nelson Piquet.

Formuła 1 wróciła do Argentyny dopiero w 1995 roku, na cztery sezony. Istotną rolę w negocjacjach z Ecclestone’em odegrał wówczas Federico Gastaldi, który obecnie pełni rolę szefa zespołu Lotus.

Łączenie wyścigów samochodowych z politycznym zamieszaniem mogło źle się skończyć w 1958 roku na Kubie. W stolicy kraju organizowano wówczas wyścig samochodów sportowych, w którym – jak na tamte lata przystało – brali udział także najlepsi kierowcy Formuły 1, dla których starty w różnych zawodach były po prostu sposobem na życie (czyli były źródłem zarobku).

Kuba nie była wówczas spokojnym miejscem. Dyktatura generała Fulgencio Batisty chwiała się w posadach, a rewolucjoniści nie zamierzali przepuścić żadnej okazji, by przechylić szalę na swoją stronę. W przeddzień wyścigu na ulicach Hawany uzbrojeni bojownicy Ruchu 26 Lipca, założonego przez braci Fidela i Raúla Castro, uprowadzili z Hotelu Lincoln pięciokrotnego mistrza świata Juana Manuela Fangio. Chcieli ośmieszyć reżim Batisty i doprowadzić do odwołania wyścigu, ale dyktator się nie ugiął – zawody się odbyły i miały tragiczny przebieg. Przerwano je po zaledwie sześciu okrążeniach, gdy lokalny kierowca Armando Garcia Cifuentes wpadł w grupę kibiców. Zginęło siedem osób, kilkadziesiąt zostało rannych, a organizatorzy podejrzewali sabotaż – okazało się jednak, że kierowca wpadł w poślizg na oleju gubionym przez auto innego zawodnika.

Skrócony wyścig wygrał Stirling Moss, który też miał zostać uprowadzony przez rewolucjonistów. Jednak Fangio przekonał ich, by zostawili Anglika w spokoju – skłamał im, że wyścigowy numer dwa na świecie przy okazji występu na Kubie spędza tu swój miesiąc miodowy.

Argentyński mistrz spędził ponad dobę ze swoimi porywaczami i był tak dobrze traktowany (mógł słuchać relacji z wyścigu w radiu – ale nie chciał), że zaprzyjaźnił się z nimi. Przed uwolnieniem został osobiście przeproszony przez Faustino Péreza, prawą rękę braci Castro, który był mózgiem całej operacji.

– Cóż, to kolejna przygoda. Jeśli rebelianci postąpili tak w słusznej sprawie, to jako Argentyńczyk akceptuję to – skwitował całe zajście Fangio. Niespełna rok później jego porywacze dopięli swego i przejęli władzę na Kubie. Fidel wielokrotnie zapraszał mistrza kierownicy do siebie, ale Juan Manuel wrócił na wyspę dopiero w 1981 roku, kiedy zawierał umowę na dostawę ciężarówek Mercedes-Benz kubańskiemu rządowi. Castro przerwał ważne spotkanie, żeby się z nim zobaczyć. Dziesięć lat później wśród wielu listów z życzeniami z okazji 80. urodzin Fangio otrzymał także kartkę ze podpisem „Twoi przyjaciele porywacze”.

Cofając się jeszcze bardziej w czasie do epoki, w której Formuły 1 jeszcze nie było, można jeszcze wspomnieć o drugiej połowie lat 30. XX wieku i potędze fabrycznych zespołów Mercedes oraz Auto Union. Wyniki na torach miały potwierdzać potęgę III Rzeszy, której kanclerz Adolf Hitler nie żałował środków na rozwój samochodów wyścigowych. To już jednak temat na osobną historię…

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here