Czy zawstydzającego zamieszania z Melbourne można było uniknąć? Teraz każdy jest mądry, ale wydaje się, że tak – wystarczyło przygotować się na kilka wcale nie tak mało prawdopodobnych scenariuszy, by znacznie lepiej poradzić sobie z kryzysową sytuacją. Należało liczyć się z tym, że prędzej czy później dojdzie do sytuacji, w której koronawirus znajdzie sobie drogę do padoku. Z góry opracowane „gotowce” – przewidujące też różne zmienne, jak na przykład moment wykrycia czy skalę zakażenia – na pewno pomogłyby wybrnąć z kłopotów szybciej, sprawniej i z mniejszymi szkodami na wizerunku. Każdy scenariusz jest inny, ale do pewnego stopnia można przygotować się na różne rozwiązania.

To oczywiste, że odwołanie czy przesunięcie wyścigu nie jest decyzją łatwą. Tym trudniej ją podjąć, im bliżej samej imprezy jesteśmy. W grę wchodzą różne kontrakty i zobowiązania – nikt nie chce mrugnąć pierwszy, nikt nie chce brać odpowiedzialności na swoje barki. Nikt nie chce zostać bohaterem, bo rachunek za podjęcie rozsądnej i jedynej słusznej decyzji może okazać się nie do udźwignięcia.

W tej konkretnej sytuacji wszystkie cztery zaangażowane strony, z których każda z osobna mogła podjąć decyzję o odwołaniu wyścigu – czyli FIA, Formułę 1 (Liberty Media), promotora wyścigu (Australian Grand Prix Corporation) oraz władze stanu Victoria – wyręczyli główni bohaterowie widowiska. Poza McLarenem, także Ferrari, Renault, Alfa Romeo i z niewielkim opóźnieniem również Mercedes opowiedziały się za odwołaniem zawodów, a niektórzy kierowcy – nie byle kto, bo Sebastian Vettel, Kimi Räikkönen czy Lewis Hamilton, a więc jedyni mistrzowie świata w stawce – opuścili Melbourne nie czekając na oficjalne ogłoszenie decyzji.

Przeciąganie liny było mimo wszystko dość kuriozalne. Nie po raz pierwszy można zatęsknić za tak podziwianą przez Berniego Ecclestone’a instytucją dyktatora. Cóż to w ogóle za sytuacja, w której nikt nie potrafi podjąć decyzji, gdy na szali leży zdrowie – może nawet życie – ludzi zaangażowanych w całe widowisko? Do podziału kasy pchają się wszyscy, do zdecydowanych decyzji chętnych brak.

Poniekąd dziwi mnie też stanowisko niektórych zespołów. Wiem, że trudniej o jednomyślność w tym gronie niż o spotkanie potwora z Loch Ness – ale podobno są tacy, którzy coś tam widzieli w odmętach szkockiego jeziora. W każdym razie na miejscu McLarena mogła znaleźć się każda z ekip, a mimo to kilka – Red Bull, AlphaTauri, Racing Point i początkowo Mercedes – wyrażały chęć normalnego rozegrania weekendu.

Od początku za odwołaniem jazd były zespoły Ferrari, Alfa Romeo i Renault. Warto zwrócić uwagę, iż – wyjąwszy na tę chwilę Mercedesa – zdrowy rozsądek i troska o ludzi zwyciężyły w przypadku ekip reprezentujących producentów samochodów. Haas i Williams wstrzymały się od głosu, więc po dodaniu oczywistego w tej sytuacji stanowiska McLarena był remis 4:4.

W tej sytuacji decyzja należała do Liberty Media: Ross Brawn postanowił, że najlepszym rozwiązaniem będzie kontynuowanie normalnych zajęć w piątek, a potem… się zobaczy. Ani FIA, ani lokalne władze stanu Victoria – które mogły zagrać kartą troski o zdrowie i bezpieczeństwo publiczne – nie miały nic przeciwko temu. Później – w piątek rano, jeszcze przed oficjalnym ogłoszeniem odwołania wyścigu – ludzie z FIA przyznali, że mogą zablokować rozegranie weekendu tylko jeśli do dyspozycji będzie mniej niż dwanaście samochodów. W przeciwnym razie to FIA poniosłaby komercyjną odpowiedzialność za odwołanie.

Wtedy do akcji wkroczył zarząd Mercedesa. Prezes zarządu Daimlera, Ola Källenius, poinformował Toto Wolffa, że co prawda głos należy do szefa zespołu, ale koncern ma w tej sprawie swoje stanowisko. Austriak zmienił zdanie i było 5:3. To właśnie Mercedes wykonał ostatni krok przed ogłoszeniem oficjalnej decyzji, upubliczniając w piątek rano wniosek do FIA o odwołanie wyścigu.

Christian Horner próbował argumentować, że dałoby się rozegrać zawody za zamkniętymi drzwiami, z odizolowanym padokiem. Trzeba jednak pamiętać o tym, że ryzyko zdrowotne nie dotyczyło jedynie kibiców – skoro przypadek zakażenia wykryto już u jednego z pracowników McLarena, to nawet zamknięcie padoku nie eliminowało zagrożenia dla ponad dwóch tysięcy osób, które w nim pracują. Część z nich należy do grupy wysokiego ryzyka i co prawda niektórzy – czyli dziennikarze – nie musieli uczestniczyć w tym weekendzie, ale jednak znakomita większość była tam po prostu w pracy, ściągnięta przez swoje firmy – ufające, że Formuła 1 wie co robi, rozgrywając wyścig jak gdyby nigdy nic.

Teoretycznie należało jednogłośnie uznać, że z powodu siły wyższej nie można już udawać, iż nic się nie dzieje. W praktyce mimo stanowiska większości zespołów – oraz kilku kierowców, którzy już w piątek rano opuszczali Melbourne – chaos informacyjny utrzymywał się zdecydowanie zbyt długo. Pracownicy toru, ludzie z zespołów czy wreszcie kibice nie mieli pojęcia, w którą stronę rozwinie się sytuacja. Władze stanu Victoria dopiero rano wydały zalecenie o zamknięciu toru dla fanów – gdy ci tłoczyli się już pod bramami Albert Park, słuchając krążących po torze dwumiejscowych wyścigówek Minardi. Cały czas nie informowano, że wyścig po prostu się nie odbędzie, mimo że większość ekip – oraz pracownicy Pirelli – zjawiła się w padoku tylko po to, by rozpocząć pakowanie sprzętu.

Dopiero dwie godziny przed planowanym rozpoczęciem pierwszego treningu F1 i FIA poinformowały o odwołaniu wyścigu. Wkrótce potem na konferencji prasowej, zorganizowanej naprędce, w polowych warunkach, Chase Carey nie chciał odpowiadać na pytania o los kolejnych rund. Wiadomo już było, że Ferrari, Mercedes i Renault nie pojawią się w Bahrajnie – i nie dostarczą jednostek napędowych swoim klientom. Kiedy Formuła 1 opuszczała Melbourne, coraz głośniej mówiło się o tym, że najwcześniejszym możliwym do rozegrania wyścigiem będzie czerwcowa Grand Prix Azerbejdżanu – o ile sytuacja na świecie do tego czasu się uspokoi.

Często powtarzam, że moim zdaniem zespoły mają za dużo do powiedzenia – ale tym razem to ich zdecydowane stanowisko pozwoliło uratować sytuację na tyle, na ile można było jeszcze cokolwiek ratować. Wiem, że sytuacja w tygodniach czy dniach przed wyścigiem zmieniała się dynamicznie, ale nie można pozostawać obojętnym na wydarzenia i prognozy dotyczące globalnego zagrożenia. Zarządzanie kryzysowe wychodzi znacznie lepiej, kiedy do kryzysu jesteśmy przygotowani. To oczywiste, że przy różnych zawiłościach kontraktowych, ogromnych kwotach i wielu zaangażowanych stronach nie da się podjąć kluczowej decyzji w minutę. Można było jednak przygotować rozwiązania na tak zwany wszelki wypadek.

Formuła 1 boleśnie zderzyła się z rzeczywistością. Z tej kolizji wyjdzie mocno poobijana – straty wizerunkowe po australijskim chaosie to nic w porównaniu ze skutkami odwołania (no dobrze, przełożenia) jednej trzeciej wyścigów. Nie da się w tym momencie przewidzieć, jaki to będzie miało wpływ na kondycję finansową mniejszych ekip. Teraz i tak najważniejsza jest ogólna sytuacja na świecie i ograniczenie powszechnego zagrożenia – co nie zmienia faktu, że warto wyciągnąć wnioski po Melbourne i szykować kolejne kroki, w zależności od rozwoju wydarzeń. Dobrze by było, aby wszystkie zaangażowane strony działały teraz wspólnie dla dobra sportu i ludzi, którzy są z nim związani i od niego zależni. To chyba powinna być najważniejsza lekcja po feralnej inauguracji sezonu.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here