Stara motorsportowa prawda od czasu do czasu lubi o sobie przypominać. Bywa, że mniej boli w krótszych zawodach, rozgrywanych z większą częstotliwością. Wszak porażki w maratońskich zmaganiach, które odbywają się raz w roku – jak 24h Le Mans, Rajd Dakar czy nowość w orbicie zainteresowań wielu polskich fanów, czyli 24h Daytona – smakują o wiele bardziej gorzko. Długo trzeba czekać na okazję do rewanżu, a nakład pracy, skala przygotowań i oczekiwań sprawiają, że trudniej jest pogodzić się z porażką.

Można roztrząsać, czy bardziej boli utrata szans w samej końcówce zmagań – jak na finiszu 24h Daytona, kiedy pęknięta prawa tylna opona wykluczyła Cadillaca ekipy Chipa Ganassiego z walki o zwycięstwo zaledwie siedem minut przed metą – czy pożegnanie z rywalizacją zanim ta zdążyła ruszyć na dobre. Przegrzewająca się skrzynia biegów sprawiła, że właśnie taki los spotkał ekipę High Class Racing, w barwach której swój pierwszy start w słynnym amerykańskim maratonie miał zaliczyć Robert Kubica. Ten wyścig miał być dla niego pierwszą poważną odpowiedzią na pytanie, czy tak może wyglądać jego przyszłość jako zawodnika. Odpowiedzi nie poznał, bo trudno podejmować decyzje w oparciu o 75 okrążeń pokonanych podczas sesji testowych i treningowych. Owszem, Robert poczuł atmosferę i zajrzał za kulisy wielkich zawodów, ale nie miał możliwości, by wczuć się w to, na czym zależało mu najbardziej – w smak i charakterystykę samej rywalizacji.

Każdy, kto chociaż trochę poznał specyfikę motorsportu, doskonale wie, jak kluczową rolę odgrywa tu technika – nie tylko osiągi, ale także niezawodność. Mnóstwo wyścigów, rajdów i mistrzowskich tytułów przegrano przez defekty. Owszem, odporność mechaniczna też jest efektem działań człowieka – projektantów, mechaników czy inżynierów – ale nie każdej awarii można zapobiec.

Takie rzeczy po prostu się zdarzają. Oczywiście, przynoszą rozczarowanie, frustrację, wściekłość… ale są nieodłącznym elementem wyścigów. Można przegrać przez błąd kierowcy, błąd rywala, błąd zespołu, dyskusyjny werdykt sędziowski – i przez kaprys techniki. Rozważania, który scenariusz boli bardziej, nie mają chyba sensu. Jedyna różnica polega na tym, że w przypadku defektów szukanie winnych i wskazywanie palcem jest po prostu nie na miejscu.

Szkoda, bo w tak nieprzewidywalnej rywalizacji w grę wchodził każdy wynik – także zwycięstwo w LMP2, gdzie ostatecznie na mecie zabrakło nie tylko High Class Racing, ale także innych faworytów, którzy równie szybko odpadli z rywalizacji (Racing Team Nederland i jednego z dwóch samochodów ekipy DragonSpeed). Ruszające z pole position auto PR1 Mathiasen też nie dotarło do mety. Osiem minut przed końcem ekipa Tower Motorsport zjechała na ostatni pit stop, oddając zwycięstwo zespołowi Era. Trzeci na mecie samochód stracił do zwycięzców aż cztery okrążenia. Do ugrania było wiele, ale najpierw trzeba dojechać do mety…

Dramatyczne rozstrzygnięcia miały zresztą miejsce także w czołowej kategorii DPi. Najszybszy w wyścigu kwalifikacyjnym Cadillac miał problemy z wydechem i skrzynią biegów, a walczącą o zwycięstwo załogę Mazdy w samej końcówce dopadł problem z tylnym skrzydłem – drugą pozycję stracili cztery minuty przed końcem, a wcześniej odrobili trzy okrążenia straty. Zwycięska Acura ekipy Wayne Taylor Racing nie była na finiszu najszybszym samochodem na torze, ale szybszy Cadillac musiał zjechać z rozerwaną oponą – zajmując ostatecznie dopiero piąte miejsce.

Nie ma co gdybać, trzeba pogodzić się z motorsportową rzeczywistością. Każdy kierowca zdaje sobie z tego sprawę. Robert przetrwał już niejedno i nie wątpię, że będzie chciał wrócić za kierownicę prototypu LMP2 i pokazać się w walce.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here