Częstym tłem do efektownych fotografii na torze Suzuka jest położone w pobliżu wesołe miasteczko. Diabelski młyn widoczny z prostej startowej znają wszyscy, ale w okolicynie brakuje też rollercoasterów.

Suzuka to godny rywal Spa-Francorchamps w walce o tytuł ulubionego przez kierowców toru. Fantastyczne, szybkie łuki w pierwszym sektorze, cudowna płynność jazdy zburzona jedynie szykaną Casio i słynne zakręty: 130R – już nie taki trudny jak kiedyś, bo lekkim samochodem pokonuje się go pełnym gazem – czy Degner, gdzie kiedyś Robert Kubica w efektownym uślizgu na żwirze o milimetry uniknął uderzenia w barierę. Idealna mieszanka dla zawodników, w dodatku przyprawiona niepowtarzalną atmosferą.

Japończycy kochają wyścigi. To nic, że wśród dwudziestu samurajów, którzy dostąpili zaszczytu znalezienia się w Formule 1, tylko dwóch z nich – Aguri Suzuki i Takuma Sato – po jednym razie stanęli na podium, a wśród pozostałych widnieją tak zapomniane nazwiska jak Hideki Noda czy Kazuyoshi Hoshino, o pozbawionym Superlicencji Yujim Ide nie wspominając. To nic, że dwie motoryzacyjne potęgi, Toyota i Honda, z podkulonym ogonem czmychnęły z F1 bez większych sukcesów na koncie. Pomijając oczywiście wyniki tej drugiej firmy jako dostawcy silników – najpierw z Williamsem, potem z McLarenem. To w tym drugim zespole jeździł ukochany przez Japończyków Ayrton Senna. Kraj Kwitnącej Wiśni to bodaj największe poza Brazylią skupisko fanów trzykrotnego mistrza świata, który wszystkie swoje tytuły pieczętował właśnie w Japonii. Tutejsi kibice są prawdziwymi fanatykami, przepełnionymi miłością do Formuły 1.

W 2006 roku podczas mojej pierwszej wizyty na Suzuce ze zdumieniem patrzyłem na fanów, którzy jeszcze przez długie godziny po zakończeniu wyścigu nie ruszali się z trybun. Za oknami biura prasowego zapadał zmrok, dziennikarze zrelaksowani korzystną różnicą w strefach czasowych kończyli artykuły do gazet, a wzdłuż prostej startowej co chwila błyskały flesze aparatów, którymi kibice fotografowali mechaników opróżniających garaże i pakujących sprzęt do ciężarówek. Nie ma się zresztą czemu dziwić, skoro podczas wycieczki po europejskim mieście japoński turysta wykonuje średnio 4865 zdjęć dziennie (badania własne, niepotwierdzone naukowo). W każdym razie kilka godzin po wyścigu na głównej trybunie Suzuki siedziało więcej fanów niż na Istanbul Park tuż przed startem!

Przy kontaktach z kierowcami japońscy kibice przeżywają trudny dylemat. Z jednej strony powinni zachować charakterystyczny dla swojej kultury spokój i pełen szacunku dystans, a z drugiej nie mogą pozostać obojętni na obecność takich gwiazd w zasięgu ręki. Zawodnicy mają tu status półbogów: gdy rankiem próbują dostać się na tor, ich samochody są dosłownie oblepiane wrzeszczącymi i piszczącymi fanami. Każdy chce dotknąć swojego idola czy zdobyć autograf. Japońska powściągliwość pryska w starciu z uwielbieniem, którym kibice darzą głównych aktorów tego widowiska. Większość kierowców mieszka w hotelu położonym tuż przy torze, ale przejazd samochodem w pobliże padoku zajmuje im dużo czasu. Mimo asysty usłużnych policjantów torujących drogę, auta – zwłaszcza, gdy są to trudne do przeoczenia Maserati, którymi zazwyczaj posługują się  zawodnicy Ferrari – po prostu grzęzną w tłumie.

Jeśli jesteś kierowcą Formuły 1, to jedynym zagrożeniem w Japonii jest stratowanie przez wiernych fanów. To nie Brazylia, gdzie u wrót toru czyhają uzbrojone hordy amatorów łatwego łupu. Pamiętam historyjkę Eddiego Irvine’a, który przed pamiętnym debiutem w F1 właśnie na Suzuce (w 1993 roku dostał w twarz od Senny za to, że ośmielił się wyprzedzić kierowcę McLarena, który go wcześniej zdublował) spędził trzy sezony w japońskiej Formule 3000. Któregoś razu Irlandczyk jeździł z hotelu na tor na rowerze i nigdy nie przejmował się przykuwaniem go łańcuchem na noc. Po wyścigowym weekendzie bicykl po prostu został przed budynkiem, a gdy Irvine wrócił na Suzukę rok później, jego środek transportu wciąż tam stał – tylko trochę podrdzewiał.

Hotel przy Suzuce to też słynny klub karaoke, Log Cabin. To tutaj w 2003 roku Michael Schumacher ostro świętował zdobycie szóstego tytułu mistrza świata, wyrzucając lodówkę przez okno i porywając wózek widłowy, którym wraz z bratem Ralfem wyruszył na podbój toru. To tutaj w 1996 roku Jacques Villeneuve, David Coulthard i Mika Salo w trakcie imprezy po wyścigu ogolili sobie głowy na łyso.

Jednak Suzuka to nie tylko powódź japońskich kibiców, to także niezapomniane akcje na torze. Japońska „ósemka” jest na pierwszym miejscu, jeśli chodzi o liczbę wyłonionych tu mistrzów świata. W dwudziestu trzech rozegranych od 1987 roku wyścigach (w 2007 i 2008 GP Japonii odbywało się na torze Fuji) aż dziesięciokrotnie dochodziło w nich do rozstrzygnięcia kwestii mistrzowskiego tytułu. To znaczy, że w niedzielę będzie jedenasty raz…

Oczywiście wpływ na taką statystykę ma fakt, że Suzuka tradycyjnie gości kierowców pod koniec sezonu. Przez pierwsze pięć lat GP Japonii za każdym razem rozstrzygało o mistrzowskim tytule i każdy z tych wyścigów zasługuje na odrębną opowieść. W 1987 roku wszystko rozstrzygnęło się już w sobotę. O mistrzostwo rywalizowali Nelson Piquet i Nigel Mansell, którzy w poprzednim sezonie odbierali sobie nawzajem punkty i mistrzostwo sprzątnął im sprzed nosa Alain Prost. Aby przedłużyć swoje szanse do ostatniego wyścigu sezonu, Grand Prix Australii w Adelajdzie, Mansell musiał zdobyć więcej punktów od swojego zespołowego kolegi. Nie zdołał – w piątkowych kwalifikacjach stracił panowanie nad swoim Williamsem i z prędkością 225 km/h uderzył w bariery na szybkich łukach za padokiem. Kiedy z podejrzeniem uszkodzonego kręgosłupa odlatywał helikopterem do szpitala w Nagoi, Piquet był już mistrzem świata. Niedzielny wyścig, podobnie jak zawody w Adelajdzie, nie miał już żadnego znaczenia.

Rok później Senna dokonał wspaniałej rzeczy. Ruszał z pole position, ale na starcie zgasił silnik. Prosta na Suzuce wiedzie łagodnie w dół, więc udało mu się jakoś odpalić. Zanim ruszył, spadł na czternastą pozycję. Po pierwszym okrążeniu był już ósmy, a po kolejnych dwudziestu siedmiu jechał już na czele. Wygrał wyścig i zdobył pierwszy w karierze tytuł mistrza świata.

W kolejnym sezonie, w pogoni za drugim z rzędu mistrzostwem, zaatakował prowadzącego Prosta w szykanie Casio. Kiedyś byłem przekonany, że był to zbyt optymistyczny manewr. Teraz jestem zdania, że Francuz – niczym Schumacher dziewięć lat później na Jerez – próbował zablokować rywala i zbyt wcześnie zjechał do krawężnika. Oba McLareny się zderzyły. Prost wysiadł, a Senna gestami ponaglał porządkowych, aby popchnęli jego auto. Tak też uczynili, a Brazylijczyk odpalił silnik i wrócił na tor, ścinając jednak szykanę. Choć dogonił i wyprzedził Alessandro Nanniniego, sędziowie odebrali mu wygraną – nie za skorzystanie z zewnętrznej pomocy przy uruchamianiu silnika, ale za skrócenie sobie drogi przy powrocie na tor. W taki sposób mistrzem świata w 1989 roku został Prost.

Rok później nadszedł czas rewanżu. Przed kwalifikacjami Senna i jego nowy partner z McLarena, Gerhard Berger, poprosili sędziów o zmianę strony toru, na której było pole position. Pierwotnie znajdowało się po prawej, brudnej i mniej przyczepnej stronie toru, a po interwencji duetu McLarena zgodzono się, aby przesunąć je na lewą stronę. Kiedy Senna wygrał kwalifikacje, decyzję tę cofnięto. Prost ruszał swoim Ferrari z drugiego pola, ale z czystej strony toru i jako pierwszy wpadł w prawy zakręt. Senna nie odpuścił… Obaj skończyli na poboczu i mistrzem został Brazylijczyk.

W 1991 roku Suzuka kolejny raz okazała się dla niego szczęśliwa. Tylko Mansell mógł mu zagrozić, ale wypadł z toru już na początku wyścigu, próbując gonić Sennę. Ponieważ tytuł miał już w kieszeni, na polecenie szefa McLarena Rona Dennisa przepuścił Bergera, oddając zwycięstwo zespołowemu koledze.

Pięć lat później sytuacja bardzo przypominała obecną – z tym, że wyścig w Japonii był ostatnim w sezonie. Damon Hill potrzebował tylko jednego punktu (czyli wówczas szóstej lokaty), aby zostać pierwszym w historii Formuły 1 mistrzem świata, którego ojciec także zdobył ten zaszczytny tytuł. Drugi kierowca Williamsa, Jacques Villeneuve, musiał na Suzuce wygrać i liczyć na to, że Hill dojedzie poza pierwszą szóstką albo wcale. Stało się na odwrót: Damon wygrał wyścig, a Villeneuve skończył na poboczu z odkręconym kołem – niemal tak jak rok temu Robert Kubica, ale Kanadyjczyk wypadł z toru przy prędkości wyścigowej, a nie podczas neutralizacji.

Suzuka to także szczęśliwy tor dla Miki Häkkinena, który zdobył tu swoje oba tytuły mistrzowskie. W 1998 roku ruszający z pole position Michael Schumacher zgasił silnik i został odesłany na ostatnie pole startowe, a po uszkodzeniu opony i tak nie dojechał do mety. Rok później Fin toczył bój z numerem dwa Ferrari, Irvine’em. „Schumi” po wypadku na Silverstone opuścił siedem wyścigów i choć niektórzy są zdania, że na Suzuce mógł odebrać wygraną Häkkinenowi i pomóc zespołowemu koledze zdobyć tytuł, to ostatecznie drugi raz z rzędu GP Japonii i całe mistrzostwa padły łupem kierowcy McLarena.

W kolejnym sezonie role się odwróciły i to Schumacher opuszczał Japonię w glorii mistrza świata – pierwszego dla Ferrari od 1979 roku i czasów Jody’ego Schecktera. Drugi na mecie Häkkinen musiał pocieszyć się tytułem wicemistrza. Niemiecko-fińska batalia pomiędzy Ferrari i McLarenem rozegrała się także w 2003 roku. „Schumiemu” wystarczał punkt, a Kimi Räikkonen musiał wyścig wygrać. Kierowca Ferrari wykonał plan minimum i był na mecie ósmy (był to pierwszy sezon stosowania systemu, w którym punktowała pierwsza ósemka), a Fin i tak nie wygrał – był drugi, za Rubensem Barrichello. Japończycy najbardziej cieszyli się z szóstej lokaty Takumy Sato, który od tego wyścigu zastąpił w ekipie BAR odchodzącego Villeneuve’a. Rok wcześniej, jeszcze w barwach Jordana, ulubieniec lokalnych kibiców niespodziewanie zdobył swoje pierwsze punkty w karierze, finiszując na piątek pozycji przed własną publicznością.

Teraz miejscowi fani liczą na popis w wykonaniu Kamuiego Kobayashiego. Kierowca Saubera nie będzie się oczywiście liczył w walce o podium czy czołowe lokaty, ale rok temu pokazał, jak się wyprzedza na Suzuce, choć nie jest to najłatwiejszy tor do atakowania. DRS chyba niewiele zmieni, bo po prostej startowej trudno jest poradzić sobie z jadącym z przodu rywalem – choć historia pokazuje, że nie jest to wyczyn niemożliwy, nawet bez ruchomego skrzydła. W 2005 roku Räikkonen wyprzedził na ostatnim okrążeniu prowadzącego Giancarlo Fisichellę, atakując go od zewnętrznej właśnie w Zakręcie 1 i wygrał wyścig po starcie z 17. pola. W tym samym wyścigu okazało się też, że w 130R da się wyprzedzać. Fernando Alonso, także od zewnętrznej, objechał w tym miejscu Michaela Schumachera. Oby w tegorocznej edycji Grand Prix Japonii nie zabrakło podobnych manewrów, bo obawiam się, że emocji związanych z walką o zwycięstwo i mistrzowski tytuł będzie raczej niewiele…

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here