Jeden z wielu antybohaterów Grand Prix Malezji. Fernando Alonso nie tak wyobrażał sobie zakończenie swojego 200. weekendu Grand Prix...

Przez dobre kilka dni zastanawiałem się, kto najbardziej zasługuje na miano bohatera niedawnej Grand Prix Malezji. Zza całego zamieszania wokół poleceń zespołowych, błędów i wpadek na pasie serwisowych, bezbarwnego występu Lotusa czy McLarena oraz straconych szans Ferrari wyłania się jeden kandydat: Jules Bianchi, który w swoim drugim starcie w Formule 1 doprowadził Marussię, wyglądającą jak troszkę bardziej zaawansowane auto GP2, do mety na trzynastej pozycji.

Wciąż jest to zaledwie pierwsza pozycja w drugiej lidze, składającej się od tego sezonu już tylko z dwóch ekip (Caterhama i Marussi), ale wobec mizerii poprzednich trzech sezonów w wykonaniu Marussi dwie „wygrane” w tej osobnej kwalifikacji to spore osiągnięcie. Zespół wreszcie ma do dyspozycji KERS i widać też wpływ doradcy technicznego Pata Symondsa, ale antyczny silnik Cosworth i minimalny budżet teoretycznie powinny ustawić Marussię daleko za Caterhamem – dysponującym lepszymi zasobami i silnikiem Renault. Tymczasem bliżej podgryzania środka stawki jest jak na razie Bianchi. Jeśli Williams nie weźmie się w garść, to nawet mimo korzystnych wyników na tle Pastora Maldonado mój osobisty faworyt do tytułu najlepszego debiutanta roku – Valtteri Bottas – być może w rywalizacji pierwszoroczniaków uzna wyższość kierowcy Marussi. Oczywiście wyłącznie w kategorii „not za styl”, bo pod względem wyników trudno się spodziewać, aby to Bianchi znalazł się wyżej.

Na tle dość mizernego narybku, pojawiającego się w ostatnich latach na torach Grand Prix, Bianchi robi naprawdę niezłe wrażenie. Trzeba jednak pamiętać o tym, że odebrał naprawdę porządne wyszkolenie, dzięki udziałowi w programie rozwoju młodych kierowców Ferrari. W dobie potężnych restrykcji dotyczących testów miał do dyspozycji naprawdę sporo dni, jeżdżąc samochodami F1 już od 2010 roku – nie tylko z Ferrari, ale też z Force India, gdzie przegrał walkę o fotel z Adrianem Sutilem (niewykluczone, że coś do powiedzenia miał tutaj Mercedes).

Jego występy w Marussi nie przypominają oczywiście furory, jaką na końcu stawki robił kiedyś Fernando Alonso – w sezonie 2001, startując w najsłabszej w stawce ekipie Minardi, zdarzało mu się pokonywać kierowców Benettona, BAR, Prosta czy Arrowsa. Jednak pierwsze jaskółki w postaci występów w Australii i Malezji dowodzą, że w stawce pojawił się kolejny, potencjalnie niezły i solidny kierowca. Coś mi podpowiada, że jako pierwszy debiutant, który swoją przygodę z F1 rozpoczyna od startów w „drugoligowym” zespole, może w przyszłości – nawet niedalekiej – trafić do jednej z wyżej notowanych ekip.

Skoro wspomnieliśmy już o Fernando Alonso… W ostatecznym rozrachunku, na koniec sezonu 2013, wyścig o Grand Prix Malezji (jego jubileuszowy, 200. weekend Grand Prix) może się okazać bardzo kosztowny. Pomijając już „decyzję” Sebastiana Vettela, dzięki której mistrz świata zamiast 18 punktów zdobył 25 – Hiszpan do spółki z ekipą Ferrari popełnili dwa potencjalnie poważne błędy. Pierwszego z nich dopuścił się kierowca, w drugim zakręcie wyścigu. Jego tłumaczenia o tym, że Vettel jechał „za wolno” należy potraktować z pobłażliwym uśmiechem: tak się składa, że w większości przypadków (pomijając celowe zajeżdżanie drogi czy też gwałtowne hamowanie) kierowca jadący z przodu ma prawo wyboru linii jazdy oraz prędkości. Mistrz świata nie wykonał żadnego gwałtownego manewru, co najwyżej dostosował prędkość do warunków, jakie według jego oceny panowały w tym zakręcie.

To, że zdaniem Alonso można było tam pojechać szybciej, jest już jego zmartwieniem. Ślepy nie jest, nie musiał trącać Vettela – który swoją drogą musiałby być niesamowicie głupi, żeby próbować specjalnie przyhamować rywala. Wiadomo, czym może się skończyć nawet przypadkowe trącenie w zakręcie: przebita opona lub piruet to tylko dwa dość prawdopodobne zakończenia takiej sytuacji. Zresztą nie pamiętam, aby Hiszpan brał na siebie winę za kolizję z Grand Prix Bahrajnu 2008, kiedy na drugim okrążeniu wyścigu w tył wjechał mu Lewis Hamilton – oskarżając później Fernando o celowe zwolnienie w tym miejscu, na co ekipa Renault przedstawiła przekonujące dowody w postaci zapisu telemetrii z auta Alonso, uniewinniające Hiszpana.

Teraz odbieram słowa Alonso jako kolejny epizod w podjazdowej wojence psychologicznej. Najwyraźniej kierowcy Ferrari przyświeca idea zrzucania winy na rywali, zawsze i wszędzie. Nawet, kiedy to on trochę przesadzi lub gdy wina nie leży po niczyjej stronie – jak w zeszłym roku w Japonii albo w miniony weekend na Sepang. Trzeba pamiętać, że wyścigu nie wygrywa się w dwóch pierwszych zakrętach, a wojenki psychologiczne przynoszą efekt wtedy, kiedy w ślad za nimi idzie triumf w klasyfikacji końcowej – umykający Alonso regularnie od 2007 roku.

Na błąd Alonso nałożył się błąd Scuderii – oczywiście także niezamierzony, tłumaczony tym razem taktyką. Pokusa odczekania paru okrążeń i jednoczesnej zmiany nosa oraz opon z przejściowych na slicki była kusząca, ale raczej pozbawiona sensu. Nie mówię tego z perspektywy „mądrego Polaka po szkodzie” – już w pierwszych sekundach po kolizji z Vettelem spod skrzydła Ferrari posypały się iskry, a przez resztę okrążenia widać było, że połamany element długo nie wytrzyma. Jak to się mówi, chytry dwa razy traci – Scuderia chciała zachować szanse na podium, a musiała obejść się smakiem. Biorąc pod uwagę rozwój sytuacji w wyścigu, nawet po nieplanowanym zjeździe i przy braku neutralizacji Alonso mógłby finiszować w okolicach szóstej-siódmej pozycji. Te kilka punktów może mieć znaczenie na koniec sezonu i żadne psychologiczne gierki z Vettelem ich nie oddadzą. Ferrari może się jeszcze cieszyć, że nie wlepiono im kary za stworzenie niebezpiecznej sytuacji na torze.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here