Po sensacyjnym występie w kwalifikacjach uwieńczonym wywalczeniem drugiej pozycji startowej Sebastian Vettel nie wykluczał zwycięstwa. Nie spodziewał się jednak tego, że do czwartego, rekordowego triumfu na Sepang wcale nie będzie mu potrzebna malezyjska ulewa.
Nie oznacza to jednakowoż, że pogoda nie miała wpływu na wywalczenie przez Niemca pierwszego zwycięstwa od wyścigu na Interlagos w 2013 roku. Wręcz przeciwnie, jednym z czynników, które pomogły mu w ustrzeleniu Srebrnych Strzał, były panujące pod Kuala Lumpur upały. Oscylująca w granicach 60 stopni Celsjusza temperatura asfaltu (pod koniec wyścigu spadła do, bagatelka, 55 stopni) sprawiła bowiem, że samochody Mercedesa zjadały opony, przegrywając prestiżową walkę na własnym podwórku (ściśle mówiąc, na podwórku głównego sponsora, firmy Petronas). Pozostałe składniki na zimny prysznic dla aktualnych mistrzów świata? Świetna jazda Vettela, przygotowana przez Iñakiego Ruedę taktyka, której elementy szlifowano od piątku i delikatna Ewa, dzięki której plany Ferrari stały się realne… Mowa oczywiście o wyścigowej maszynie Niemca, bardzo łagodnie obchodzącej się z ogumieniem firmy Pirelli. A, no i jeszcze jedno – subtelna pomoc ze strony rywali spod znaku trójramiennej gwiazdy. Dzięki temu w niedzielę Sebastian mógł zaprezentować swój słynny palec.
Sensacja
Warto odnotować, że Vettel zwyciężył w zaledwie drugim starcie dla Ferrari. Michael Schumacher czekał na to siedem wyścigów. O gustach wprawdzie się nie dyskutuje, ale ja, pamiętając o możliwościach modelu F310, warunkach panujących na Circuit de Catalunya w 1996 roku i zaledwie dziewięciu pracujących cylindrach silnika Ferrari, wygraną „Schumiego” stawiam jednak zdecydowanie wyżej niż sukces Vettela. Zostawiając osobiste wycieczki z boku, trzeba przyznać, że Sebastian znakomicie rozpoczął przygodę ze stajnią z Maranello. Ręka w górę, kto spodziewał się, że po dwóch rundach sezonu ze zwycięstwem na koncie będzie on zajmował drugą pozycję w generalce, zaledwie 3 punkty za Lewisem Hamiltonem? Powiedzmy sobie wprost: to jest sensacja.
Jaki Fernando?
Maurizio Arrivabene i reszta ekipy mieli powody do szaleńczej radości, ponieważ Ferrari czekało na to zwycięstwo niemal dwa lata. Ostatnio włoski hymn – wtedy do spółki z hiszpańskim – grano po triumfie Fernando Alonso w Barcelonie w 2013 roku. Szmat czasu. Jak tak dalej pójdzie, to na pytanie o Hiszpana ludzie z Maranello zaczną odpowiadać: Fernando, jaki Fernando? Swoją drogą, widział ktoś po wyścigu (bezcenną) minę Alonso?
Uśmiech półgębkiem
Możliwości odrodzonego Ferrari potwierdził także Kimi Räikkönen. Fin po weekendzie pełnym przygód (w kwalifikacjach nie zdążył przed deszczem i nie wszedł do Q3, a na początku wyścigu musiał pokonać całe kółko na kapciu) zakończył wyścig za najlepszą trójką, imponując opanowaniem i konsekwencją. Mimo wszystko mam nieodparte wrażenie, że szczęście na razie uśmiecha się do „Icemana” półgębkiem, więc z niecierpliwością czekam na pełen uśmiech losu. Może być ciekawie, przykładowo w Ardenach.
Ofiary własnej dominacji
Czy wygrana Sebastiana Vettela i Ferrari oznacza zmianę warty na szczycie Formuły 1? Sądzę, że nie, na pewno jeszcze nie teraz. Przerwanie pasma sukcesów Mercedesa trwającego od GP Belgii 2014 tchnęło jednak powiew świeżości w skostniały układ sił. Stajnia z Brackley pokpiła w Malezji sprawę, ale model W06 to nadal najszybsze auto w stawce, choć może niekoniecznie podczas upałów (Hamilton narzekał na dewastującą opony nadsterowność).
Co zatem zawiodło? Z całą pewnością strategom Mercedesa zabrakło zimnej krwi, a może i wyobraźni – głównie na początku wyścigu, gdy obu kierowców ściągnięto do alei serwisowej po wyjeździe na tor samochodu bezpieczeństwa. Może trzeba było zdobyć się na odrobinę szaleństwa i przynajmniej w przypadku jednego kierowcy wybrać alternatywną strategię? Nic takiego jednak nie nastąpiło. Wygląda na to, że Mercedes stał się ofiarą własnej dominacji, przyzwyczajony do tego, że niektóre rzeczy i tak przechodzą na pół gwizdka. W Malezji plan ten nie wypalił, ponieważ rywal był znacznie bliżej, niż sobie to wyobrażano. Stąd szok malujący się po wyścigu na twarzy Lewisa.
I’ll be back
Ale ekipa z Brackley popełniła więcej błędów. Wraz z presją pojawiły się zagubienie i nerwy. – Człowieku, to niewłaściwe opony – wypalił Anglik, gdy na ostatniej zmianie zamiast spodziewanej pośredniej mieszanki otrzymał twardą. – Nie mieliśmy wyjścia. Chcesz zjechać po inny komplet? – usłyszał w odpowiedzi. – Nie wiem, co robić… – odparł. Co gorsza, natychmiast wróciły stare nawyki Lewisa, strofującego przez radio inżyniera, żeby „nie mówił do niego, kiedy jedzie w zakręcie”. Jasne, napięciu zawsze towarzyszą gigantyczne emocje, ale odzywka mistrza świata była równie subtelna, jak sposób działania bohatera kreowanego przez obecnego na podium w Melbourne Arnolda Schwarzeneggera. Miało być „I’ll be back”, to było.
Zabrakło powietrza?
Hamiltonowi puściły nerwy, za to Nico Rosbergowi wyraźnie brakowało w Malezji… animuszu. W pojedynku Hamiltona z Vettelem Niemiec stanowił jedynie tło. Różnica pomiędzy nim a Lewisem była szczególnie widoczna po pierwszym pit stopie, kiedy obaj utknęli za kierowcami, którzy podczas neutralizacji nie zjechali do alei serwisowej. Anglik błyskawicznie przebił się przez korek, awansując na drugie miejsce (za Vettela). Rosbergowi nie poszło to tak sprawnie i naprawdę nie tłumaczy go fakt, że miał do wyprzedzenia jeszcze Massę i Ricciardo. Coś się zacięło. Miejmy nadzieję, że Nico nie przesadził z ćwiczeniami oddechowymi…
We własnym gronie
Przed rokiem szarża Räikkönena z tyłu stawki na czwarte miejsce byłaby nie do pomyślenia, a już z całą pewnością Fin nie miałby szans na pokonanie kierowców Williamsa. Teraz podobny scenariusz jest realny i to nawet wówczas, gdy „Icemanowi” wieje wiatr w oczy (przykładowo przebita opona). Nikt nie mówi o skreślaniu stajni z Grove, lecz wygląda na to, że Brytyjczycy stracili status drugiej siły w F1. W tej sytuacji szanse Valtteriego Bottasa i Felipe Massy na powtórkę ubiegłorocznych sukcesów maleją. Na Sepang obaj ponowie musieli się zadowolić rywalizacją we własnym gronie. Kulminacja nastąpiła w końcówce wyścigu, szczęśliwie obyło się bez „Felipe, Valtteri jest od ciebie szybszy”.
Czekamy na więcej
Ambicją Maksa Verstappena jest pobicie wszystkich rekordów Formuły 1. W Malezji zrobił to, czego nie udało mu się dokonać w Australii, czyli został najmłodszym zdobywcą punktów mistrzostw świata, finiszując na siódmej pozycji (startował z szóstej). W wieku 17 lat i 180 dni Holender wymazał zatem ze statystyk Daniiła Kwiata. No to teraz czekamy na ciąg dalszy, bo chyba nikt w to nie wątpi.
Upokorzeni mistrzowie
Za Verstappenem finiszował Carlos Sainz, który startował z 15. pozycji, ale wyprzedził obu kierowców Red Bulla. Nie trzeba chyba nikogo przekonywać, że aspiracje byłych mistrzów świata sięgają wyżej niż błąkanie się w połowie stawki. Takie są jednak obecne realia. Po kwalifikacjach w ekipie dowodzonej przez Christiana Hornera powiało optymizmem i Daniel Ricciardo oznajmił nawet, że w porównaniu z Melbourne dyspozycja Red Bulla jest jak noc i dzień. Tyle tylko, że w niedzielę „Byki” wpadły dosłownie w egipskie ciemności, bo wyścig w ich wykonaniu okazał się katastrofą, na którą złożyły się uszkodzone przednie skrzydło (Ricciardo), piruet (Kwiat) i przegrzewające się hamulce (obaj). Jakby mało było upokorzeń związanych z przegraną z juniorską ekipą, Daniel i Daniił zostali przez Vettela zdublowani. Seb, jak mogłeś?
Ciemność widzę
McLaren… W przypadku zespołu, który ma w kokpitach dwóch byłych mistrzów świata, na koncie setki zwycięstw i pierwszych pól startowych, kilka tytułów mistrza świata konstruktorów, najlepszym podsumowaniem weekendu w Malezji jest kultowe „ciemność widzę, ciemność”… Od początku było wiadomo, że związek McLarena z Hondą łatwy nie będzie. Póki co Fernando Alonso i Jenson Button mogą liczyć na uwagę realizatorów transmisji głównie wtedy, gdy przedwcześnie opuszczają pole walki (Hiszpan z powodu kłopotów z chłodzeniem ERS, natomiast Anglik po awarii turbo). Jakieś plusy? Pewnie! Kierowcy mogą w spokoju szlifować siłę charakteru, bo jak wiadomo, nic tak nie hartuje jak porażki. Przyda się na lepsze czasy, które – coś mi się wydaje – nadejdą szybciej niż wskazują na to aktualne rezultaty.