Tuż przed „wyprawą w nieznane” z Bianchim za kierownicą. Parę minut później mieliśmy już na koncie wycieczkę na pobocze, poniekąd sprowokowaną przez Nicka Heidfelda.

Sobota, kilka godzin po zakończeniu kwalifikacji do tegorocznej Grand Prix Niemiec. Na prostej startowej Hockenheim stoi szereg kolorowych sportowych aut. Jest pucharowe Porsche startującego gościnnie Nicka Heidfelda, żółte Ferrari prowadzone przez Marca Gené, Infiniti z Sébastienem Buemim za kierownicą, parę Renault Mégane RS dla kierowców Lotusa i Mercedesy C63 AMG, prowadzone przez kierowców rezerwowych Force India (Jules Bianchi) i Mercedes GP (Sam Bird).

Wokół podekscytowana grupa kibiców, którzy w konkursach prowadzonych przez organizatorów GP Niemiec wygrali przygodę życia: rundę wokół Hockenheim na fotelu pasażera. Biuro prasowe toru zaprosiło także kilku dziennikarzy, chcących urozmaicić sobie pracowity weekend przejażdżką z kierowcą F1 w roli szofera. Zdarzało mi się jeździć i być wożonym po znacznie bardziej ekscytujących torach: Północna Pętla Nürburgringu, Monza, Donington Park, Jerez de la Frontera – nawet Circuit de Catalunya, Abu Zabi czy poczciwy Hungaroring dostarczyły mi wyjątkowych przeżyć. Hockenheim nie należy do moich ulubionych obiektów, ale takiej okazji nie zamierzałem przegapić.

Wciskam się na prawy fotel w białym Mercedesie C63 AMG. Spod kasku siedzącego za kierownicą Jules’a Bianchiego widać tylko ciemne oczy. – Gotowy? – rzuca Francuz i mocno wciska gaz. Dociskam spokojnie ramieniowe pasy i zaczynam się zastanawiać, co pokaże testowy kierowca Force India na wciąż mokrej nawierzchni Hockenheim. Deszcz przestał padać i samochody przetarły już idealny tor jazdy, ale miejscami widać jeszcze połyskujące kałuże.

Bianchi dość spokojnie przechodzi dwa pierwsze zakręty, za każdym razem delikatnie kontrując na wyjściach, bawiąc się drobnymi uślizgami potężnego Mercedesa. Dość ciężkie auto majestatycznie płynie po torze i nabiera wigoru na długim dojeździe do nawrotu w środku okrążenia. Siedzimy wyżej niż w kokpicie samochodu Formuły 1 i dość wcześnie dostrzegam ogromną łatę wody, zajmującą całą szerokość toru. Bianchi hamuje bardzo wcześnie, ale czuć, jak tarcze i klocki – o wiele mniej wydajne niż w wyścigówce F1 – siłują się z ciężkim nadwoziem. Wydawało mi się, że Francuz zbyt wcześnie rozpoczął hamowanie, nie doceniłem jednak wyczucia kierowcy. W nawrót składa się niemal idealnie i choć pokonuje go dość szeroko, wypuszczenie auta na wyjściu pozwala sprawnie przyspieszyć na krótkiej prostej. Dzień później właśnie w tym miejscu Sebastian Vettel zarobi karę za wyprzedzenie Jensona Buttona – po tym samym fragmencie pobocza, po którym przewiózł mnie Bianchi.

Pierwszy zakręt przed trybuną Mercedesa naprawdę robi wrażenie. Bianchi w niezwykle opanowany sposób wrzuca samochód w łuk, w delikatnym uślizgu ustawia przód w jednej linii z wyjściem i dodaje gazu, rzucając okiem w lusterko. Chwilę później szeroko bierze lewy zakręt i puszcza po wewnętrznej pucharowe Porsche Heidfelda. Na prostej w stronę stadionu Niemiec wyraźnie się oddala, a w prawym zakręcie Agip mój „szofer” znów wcześnie składa auto i delikatnym uślizgiem mija wierzchołek, próbując wykorzystać całą szerokość toru.

Niemal każdy przejazd Heidfelda urozmaicony był piruetem w wykonaniu gościa Porsche Supercup.

W długim lewym nawrocie Sachs jadący przed nami Heidfeld wpada w poślizg na mokrej nawierzchni i obraca swoje Porsche. Trudno przewidzieć, w którą stronę poleci auto Niemca, więc Bianchi nawet nie próbuje go omijać. Też obraca auto i wpadamy bokiem na trawę po wewnętrznej. Wytrącony z rytmu Francuz kończy okrążenie mocnym dodaniem gazu na wyjściu na prostą startową. Szarpie kierownicą, kontrolując uślizg tylnej osi, i spokojnie zjeżdża na bok, kończąc naszą wspólną przejażdżkę mocnym uściskiem dłoni. – Warunki nie były łatwe… – rzuca, ale nie musi się usprawiedliwiać. Widać było, że jazda daje mu frajdę i na pewno bawi się tu lepiej niż na kolejnym spotkaniu z gośćmi sponsora, którzy nie odróżniają wyścigów od rajdów.

Na opuszczony przeze mnie fotel wsiada już kolejny spragniony wrażeń fan. Chcę przeciąć prostą startową i wrócić do biura prasowego, gdzie czeka jeszcze sporo pracy, gdy tuż obok zatrzymuje się grafitowe Renault Mégane. – Wskakuj – rzuca Jérôme d’Ambrosio. Cóż, warto zabrać się na jeszcze jedno okrążenie – robota nie Gołota, nie ucieknie…

W C63 AMG była klatka, kubełkowy fotel i czteropunktowe pasy – „meganka” prowadzona przez Belga jest seryjna. Zapinam zwykły pas bezpieczeństwa i rzucam w stronę kierowcy: – Dobra, pokaż, co potrafisz.

Przed chwilą prawie się rozbiłem – odpowiada Jérôme. Przypomina mi się, jak w 2010 roku na Hungaroringu on i Robert Kubica wozili gości firmy Renault pucharowymi, mocnymi Mégane z napędem na tylną oś i dla zabawy ścigali się ze sobą. Jechałem wtedy z Robertem i pamiętam, że oba samochody po parę razy w ciągu jednego okrążenia zwiedzały pobocza węgierskiego toru, czasami przechodząc obok siebie „na gazetę”. Co tam, raz się żyje – tutaj pobocza też są szerokie. Poza tym głupio byłoby teraz wyskoczyć…

W pierwszych dwóch zakrętach Jérôme bardzo się stara, ale napędzane na przednią oś Renault pluje przodem. – K***sko podsterowny, przepraszam – słyszę z lewej strony. Na dojeździe do nawrotu Belg pyta, czy chcę „fun”, czy „proper driving”. Wiem, na co go stać, więc wybieram tę drugą opcję. Sto metrów przed nami widzę inne Mégane i rzucam mojemu kierowcy wyzwanie: – Musisz go dopaść!

Prawy zakręt na dojeździe do trybuny Mercedesa znów dostarcza niezłych wrażeń. Renault, choć lżejsze, jest o połowę słabsze od AMG i d’Ambrosio nawet nie myśli o hamowaniu. Zdecydowanym ruchem kierownicy wrzuca auto w zakręt i jadący przed nami „rywal” jest już coraz bliżej. Na wyjściu na prostą przed stadionem Belg nie próbuje już walczyć z podsterownością, wypuszcza tylko szeroko samochód na pobocze. – Tak jest szybciej – rzuca. Widać, że podjął wyzwanie…

Mocne, krótkie uderzenie w hamulec przed wejściem na stadion i dosłownie przefruwamy przez zakręt Agip. Na lewym nawrocie Sachs jadące przed nami Mégane ma już tylko kilka metrów przewagi. Spod kasku kierowcy słychać parsknięcie śmiechem. – To chyba Romain – mówi Jérôme, zbliżając się do bliźniaczego auta.

Wożenie kibiców i dziennikarzy to tradycja toru Hockenheim. Cztery lata temu miałem przyjemność poznać niemiecki obiekt z fotela BMW serii M, prowadzonego przez Roberta Kubicę.

D’Ambrosio może i siedzi w tym sezonie na ławce rezerwowych w F1, ale z pewnością nie zapomniał, jak się szybko jeździ samochodem. Czyżby miał dopaść swojego zespołowego kolegę? Przed nami już tylko długi, prawy zakręt na prostą startową. To tylko zabawa, ale Jérôme najwyraźniej dał się porwać instynktowi prawdziwego wyścigowego wojownika i zaatakował łuk w myśl zasady „wszystko albo nic”. Wpadamy na plamę wody, w ułamku sekundy pod kołami Renault kończy się tor, przez tarkę wylatujemy na pobocze i już zaczynam godzić się z myślą, że uderzenie w barierę na pewno nie będzie bolało, bo pasy, poduszki, stosunkowo niewielka prędkość… Jednak d’Ambrosio szybko opanowuje auto i szerokim łukiem po asfaltowym poboczu wracamy na właściwy tor jazdy, żegnając się z marzeniami o dopadnięciu Grosjeana.

Dziękuję Belgowi za pełną poświęcenia jazdę, jeszcze mocny uścisk dłoni i naprawdę trzeba już (z żalem) wracać do pracy. Hockenheim niestety nie przypomina ani Spa-Francorchamps, ani Suzuki – a tych dwóch torów najbardziej mi brakuje w kolekcji wspomnień z wnętrza samochodu – ale zabawa i tak była przednia. Kolejny raz mogłem się przekonać, że dla tych kierowców prowadzenie nawet najszybszego samochodu drogowego jest dziecinną igraszką w porównaniu z tym, co potrafią zrobić za kierownicą wyścigówki Formuły 1. Z niebywałym spokojem i luzem dostarczają zwykłym śmiertelnikom przeżyć, które pamięta się przez bardzo długi czas. Każdy, kto miał okazję choć raz przejechać się z człowiekiem, dla którego szybka jazda na granicy przyczepności (lub delikatnie poza nią) jest równie naturalna jak chodzenie czy oddychanie, jest ogromnym szczęściarzem.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here