Halo? Załapałem się na podium u Sokoła?

Osiem miesięcy rywalizacji na torach Formuły 1 już za nami, a okres pomiędzy ostatnim machnięciem flagą w biało-czarną szachownicę i pierwszymi prezentacjami przyszłorocznych samochodów jest idealną porą na wszelkiego rodzaju podsumowania. Oficjalne wyniki tegorocznych mistrzostw świata to sucha tabela ze zdobyczami punktowymi, które oczywiście w tym sporcie są najważniejsze – wszak to na ich podstawie wyłania się mistrza świata. Punkty to jednak nie wszystko: gdyby w Red Bullu posadzić Jarno Trullego, a w jego miejsce kokpit zielonego Lotusa powierzyć na przykład Jensonowi Buttonowi, różnica na korzyść Anglika wcale by nie wyniosła 270 punktów. Stąd do bólu subiektywny, mój prywatny ranking dziesięciu kierowców, których występy zrobiły na mnie w tym roku największe wrażenie. Ruszył nowy sezon w skokach narciarskich, więc nazwijmy to „notami za styl”.

10. Heikki Kovalainen (Team Lotus)

Wśród sześciu aut okupujących tyły stawki najlepsze wyniki osiągał w tym sezonie Lotus z numerem 20. Ograniczenia wynikające z tempa reprezentowanego przez zieloną maszynę były oczywiście nie do przeskoczenia, ale tegoroczna postawa Kovalainena zasługuje moim zdaniem na duże uznanie. W 19 GP aż siedemnastokrotnie pokonał swojego partnera z zespołu i tylko dwa razy górą był Jarno Trulli, niegdyś cieszący się znakomitą opinią jednego z najlepszych kierowców, jeśli chodzi o szybkie przejechanie kwalifikacyjnego okrążenia. W wyścigach straszliwą bronią Kovalainena były starty i przytomne zachowanie w chaosie pierwszego zakrętu. Niejednokrotnie po pierwszym okrążeniu jechał przed kierowcami Williamsa czy Toro Rosso: czterokrotnie był po pierwszym kółku 15., raz 14. (Japonia) i raz aż 12. (Włochy). W pozbawionym KERS samochodzie nie mógł oczywiście długo utrzymywać się tak wysoko, ale dobre wrażenie pozostało.

W 1987 roku w obrębie mistrzostw świata F1 prowadzono odrębną klasyfikację dla kierowców i zespołów nie korzystających z silników turbo. Gdyby kierowcom trzech najmłodszych zespołów w stawce, jeżdżącym bez KERS, stworzyć takie właśnie odrębne mistrzostwa (przyznawać punkty według normalnego klucza, ale tylko zawodnikom Lotusa, Virgin i HRT zgodnie z kolejnością na mecie), zdecydowanym zdobywcą odpowiednika Trofeum Jima Clarka z 1987 roku byłby właśnie Kovalainen: „wygrałby”, podobnie jak Sebastian Vettel, także 11 wyścigów – w tym siedem ostatnich z rzędu.

9. Michael Schumacher (Mercedes)

Długo zastanawiałem się, czy kierowca, który ulega swojemu zespołowemu partnerowi w aż szesnastu sesjach kwalifikacyjnych, zasługuje na umieszczenie w moim zestawieniu. „Schumi” siedem razy startował do wyścigu spoza pierwszej dziesiątki, a średnia różnica w kwalifikacjach wyniosła niemal 0,6 sekundy na korzyść Nico Rosberga. Nie jest to imponujący rezultat, biorąc pod uwagę fakt, że jego młodszy zespołowy kolega nie jest postrzegany w padoku Formuły 1 jako kierowca, który pod względem szybkości zalicza się do ścisłej, liczącej czterech-pięciu kierowców czołówki.

Jednak w tegorocznych występach Schumachera nie zabrakło sytuacji, które przemawiają za umieszczenie go w pierwszej dziesiątce. Przypomnę tu wyścig w Kanadzie, gdzie po raz pierwszy od powrotu na tor siedmiokrotny mistrz świata znalazł się w gronie kierowców mających realne szanse na ukończenie zawodów na podium. Obrona przed Lewisem Hamiltonem na Monzy przypominała „dawnego” Michaela z lat jego chwały: nieustępliwego, jadącego na granicy faulu. Wreszcie w Japonii „Schumi” po raz pierwszy po powrocie do F1 znalazł się na czele wyścigu.

Kierowca Mercedesa mimo mizernej postawy w kwalifikacjach i aż pięciu nieukończonych wyścigów (gorszą statystykę miał w tym roku tylko Pastor Maldonado) ukończył sezon ze stratą 13 punktów do zespołowego kolegi. Fakt, Mercedes nie bardzo miał się z kim ścigać, ale i tak okraszony wspomnianymi wyżej perełkami sezon w wykonaniu dawnego mistrza można uznać za dość udany i uhonorować go miejscem w „top 10”.

8. Mark Webber (Red Bull)

Początek uzasadnienia mógłby być taki sam jak w przypadku Schumachera: Australijczyk jedynie trzy razy zdołał pokonać zespołowego kolegę w kwalifikacjach i przyznam szczerze, że gdyby nie zwycięstwo odniesione w ostatniej rundzie sezonu, pewnie by się w mojej czołowej dziesiątce nie zmieścił. Dysponujący takim samym samochodem Sebastian Vettel wygrał 11 wyścigów i został mistrzem świata, więc perełki w postaci fantastycznych manewrów wyprzedzania w walce z Fernando Alonso (Belgia, Singapur) niewiele mogą Webberowi pomóc. Biorąc zresztą pod uwagę potencjał Red Bulla RB7, kierowca Ferrari nie powinien być dla Australijczyka równorzędnym przeciwnikiem. „Wymęczony” punkt przewagi nad Hiszpanem na koniec sezonu w zestawieniu z wyczynami Vettela w siostrzanym samochodzie nie jest imponujący. Przed zwycięskim wyścigiem w Brazylii Webber spędził na prowadzeniu ledwie osiemnaście okrążeń – o jedno więcej niż Rosberg.

Sam kierowca, który rok temu do ostatniego wyścigu liczył się w walce o mistrzowski tytuł i w przekroju całego sezonu sprawiał wrażenie bardziej regularnego i „poukładanego” zawodnika w duecie Red Bulla, przyznał w końcówce sezonu, że nowe opony Pirelli nie odpowiadają mu tak bardzo jak „japoński towar”. Jednak wszyscy kierowcy mają (teoretycznie) takie same warunki i niestety wygląda na to, że najlepszą okazję do zdobycia mistrzowskiego tytułu Webber już miał, rok temu. Na pocieszenie – ósma lokata ode mnie.

7. Adrian Sutil (Force India)

Rok temu wyśmiałbym każdego, kto chciałby umieszczać najlepszego pianistę wśród kierowców F1 i najlepszego kierowcę wśród pianistów w pierwszej dziesiątce jakiegokolwiek zestawienia – poza listą zawodników, którzy najczęściej powodują głupie kraksy lub najśmieszniej biegają (wyszukajcie sobie na YouTube „sutil running in canada”). Jednak w tym sezonie, być może pod wpływem zagrożenia ze strony debiutującego w Formule 1 Paula di Resty, Sutil wreszcie wziął się w garść. Nie dojechał do mety tylko dwa razy (piruet w Kanadzie i awaria hydrauliki na Monzy), od połowy sezonu często gościł w Q3 i dziewięć razy finiszował w punktach, rzutem na taśmę wyprzedzając po GP Brazylii Nicka Heidfelda i Witalija Pietrowa.

Dziewiąta lokata w mistrzostwach to najlepsze jak dotąd osiągnięcie najbliższego kolegi Lewisa Hamiltona w padoku. Dobrze wykorzystał rosnący potencjał samochodu Force India i pewnie mógłby się znaleźć wyżej w moim zestawieniu, gdyby nie fakt, że nie zawsze potrafił sobie radzić z debiutantem w drugim samochodzie… Dziesięć wygranych czasówek to za mało, nawet jeśli wypunktował di Restę w stosunku 42:27. Cztery lata przewagi w doświadczeniu i doskonała znajomość zespołu, w którym jeździ od początku swojej kariery, powinny przynieść bardziej przekonujący wynik rywalizacji ze szkockim żółtodziobem.

6. Lewis Hamilton (McLaren)

Trzy zwycięstwa w wykonaniu kierowcy McLarena powinny zapewnić mu wyższe miejsce na liście, ale po byłym mistrzu świata i jednym z najzdolniejszych oraz najszybszych kierowców w stawce należy spodziewać się czegoś więcej. Wszak doznał wyraźnej porażki z uznawanym za wolniejszego zawodnika zespołowym kolegą i ukończył mistrzostwa dopiero na piątym miejscu. Nie ulega wątpliwości, że Hamilton nie stracił niczego ze swoich umiejętności związanych z szybką jazdą na pojedynczym okrążeniu: jeśli weźmiemy pod uwagę średnią pozycję wywalczoną w kwalifikacjach, Anglik ustępował w sezonie 2011 tylko Sebastianowi Vettelowi (3,58 Hamiltona wobec 1,26 Vettela, 3,79 Webbera, 4,47 Buttona i 4,58 Alonso). Poza Monako i Silverstone zawsze kwalifikował się w pierwszej piątce. Na ulicach Monte Carlo był najszybszy w Q1 i Q2, a w Q3 nie zdążył uzyskać czasu przed wypadkiem Sergio Péreza. Potem ściął szykanę i skreślono mu czas, a na Silverstone po błędzie taktycznym nie zdążył przejechać pomiarowego okrążenia na świeżym komplecie opon i ruszał do wyścigu z 10. pola.

Niestety, za kwalifikacje punktów się nie przyznaje, a Hamilton nie był w stanie przełożyć swojej szybkości na odpowiednie wyniki. Liczne incydenty (m.in. z Fernando Alonso w Malezji, z Pastorem Maldonado w Monako, z Felipe Massą w Monako, Wielkiej Brytanii, Singapurze, Japonii oraz Indiach, z Buttonem w Kanadzie, z Kamuim Kobayashim w Belgii…) kosztowały go sporo punktów i narażały na kary. W żartach o posiadaniu przez niego „złotej karty” u sędziów jest trochę prawdy: Hamilton był absolutnym rekordzistą sezonu, jeśli chodzi o zainteresowanie stewardów swoją osobą. Łącznie jego nazwisko pojawiało się w dokumentach z posiedzenia sędziów aż dwanaście razy (pięć kar drive-through – w tym dwie nadane po wyścigu, czyli doliczone 20 sekund, jedno przesunięcie do tyłu na starcie, jedno anulowanie czasu okrążenia z kwalifikacji, jedno upomnienie, jedno ostrzeżenie i trzykrotne „oczyszczenie z zarzutów”). Trzeba przyznać, że towarzystwa nie ma zbyt doborowego: uwagę sędziów przykuwali poza nim głównie tak mało doświadczeni kierowcy jak Bruno Senna (trzy kary drive-through), Pérez (cztery kary drive-through) czy Pastor Maldonado (cztery razy drive-through i raz stop&go).

Przed laty Jackie Stewart wypowiedział pod adresem Ayrtona Senny słowa, które niezbyt spodobały się Brazylijczykowi. Słynny Szkot stwierdził, że Senna zaliczył więcej kolizji z rywalami niż wszyscy poprzedni mistrzowie świata razem wzięci. Podobną ocenę można wystawić Hamiltonowi: w przypadku wielu tegorocznych sytuacji niekoniecznie musiało dochodzić do kolizji i od kierowcy o talencie Lewisa można wymagać więcej. Fantastyczna, uwieńczona powodzeniem pogoń za Vettelem w Chinach czy dwa kolejne zwycięstwa w Niemczech i Abu Zabi, przedzielone zdobyciem pole position w Korei – kierowca McLarena jako jedyny w tym sezonie przełamał sobotnią dominację Red Bulla – według mnie nie wystarczają, aby zrównoważyć wszystkie wpadki. Oczywiście dobrze jest widzieć w stawce kierowcę dostarczającego kibicom ogromnych emocji, ale postawcie się na miejscu szefów McLarena… Wszak efektowna walka na torze nie zawsze musi się kończyć fruwającymi w powietrzu częściami i samochodem wbitym w barierę.

O wymienianych przez Hamiltona przyczynach stojących za sezonem wzlotów i upadków lepiej już nie wspominać. To oczywiste, że każdy sportowiec jest przede wszystkim człowiekiem i ludzkie emocje, przeżycia związane ze sprawami prywatnymi nie są mu obce, ale profesjonalista powinien być w stanie rozdzielić karierę od życia osobistego. Pozostaje mieć nadzieję, że w przyszłym sezonie Hamilton będzie miał ten swój „bąbelek szczęścia”, wewnątrz którego osiągnie niezbędny do uzyskiwania świetnych rezultatów spokój.

5. Paul di Resta (Force India)

Zdecydowanie najlepszy debiutant sezonu 2011 – nie tylko pod względem suchej liczby zdobytych punktów, ale także postawy na tle zespołowego kolegi i zachowania na torze w nowym dla siebie środowisku. Odkładając na bok kwestię talentu i szybkości Adriana Sutila, Szkot zdobył 2/3 punktów uzyskanych przez bardziej doświadczonego Niemca, który w tym roku zaliczył piąty sezon startów w Formule 1 i ekipie z Silverstone. W dodatku był to najlepszy rok Sutila w mistrzostwach świata – zarówno pod względem końcowej pozycji, jak i postawy na torze. Może nie jest to najlepszy wykładnik do porównań, niemniej jednak forma di Resty zasługuje na najwyższe uznanie i powinna zapewnić mu długą przyszłość w Formule 1.

Szkot dziewięć razy pokonał Sutila w kwalifikacjach, ale zadanie ułatwił mu fakt, że w zeszłym sezonie brał udział w piątkowych sesjach treningowych na ośmiu torach (Melbourne, Sepang, Szanghaj, Barcelona, Walencja, Silverstone, Hungaroring i Monza). Ubiegłoroczny mistrz serii DTM osiem razy dojeżdżał do mety w punktowanej dziesiątce (w tym także w dwóch swoich pierwszych startach w F1, choć za pierwszym razem punkt zdobył dzięki dyskwalifikacji Sauberów), a najwyższą pozycję na mecie osiągnął w Singapurze – szósta lokata, czyli wyrównanie najlepszych tegorocznych osiągnięć zespołowego kolegi.

Nie uniknął wpadek, dwa razy podpadając sędziom. W Monako dostał karny przejazd przez pas serwisowy za spowodowanie kolizji z Jaime Alguersuarim, a wyścig później, w Kanadzie, uderzył w samochód Nicka Heidfelda i również otrzymał karę. W porównaniu z innymi debiutantami – Pérezem czy Maldonado – wypada korzystniej nie tylko pod kątem zachowania na torze, ale i porównania z zespołowym partnerem (Pérez wykazał się lepszą skutecznością od Kamuiego Kobayashiego w kwalifikacjach, ale zdobył niecałe 50% punktów zespołowego kolegi; Maldonado zdobył 25% punktów Rubensa Barrichello i co prawda w ogólnej statystyce z czasówek przegrał 8:11, ale to Wenezuelczyk jako jedyny reprezentant Williamsa trzy razy awansował do Q3 – jednak jego wyścigowe wyczyny pozostawiały wiele do życzenia).

Na koniec chciałbym jeszcze przypomnieć wyniki di Resty sprzed pięciu lat, z mistrzostw Formuły 3 Euro Series. Szkot wygrał pięć wyścigów i został mistrzem serii z 86 punktami na koncie. Wicemistrzowski tytuł, z dwoma zwycięstwami i 75 punktami, zdobył jego zespołowy kolega z ekipy ASM. Był nim niejaki Sebastian Vettel.

4. Nico Rosberg (Mercedes)

Nie za wysoko? Chyba nie, biorąc pod uwagę tegoroczną formę i wyniki kierowców dysponujących szybszymi samochodami od Mercedesa. Rosberg regularnie gościł w czołowej dziesiątce w kwalifikacjach (jedyny wyjątek to Japonia, gdzie podczas Q1 dopadł go problem z samochodem) i najczęściej ruszał do wyścigu z siódmego pola – czyli zza pleców sześciu zawodników z trzech czołowych ekip. Zdarzało mu się pokonywać Felipe Massę, nie brakowało też godnych uznania wyników w postaci trzeciego pola startowego w Turcji czy czwartego w Chinach. No i wynik kwalifikacyjnej batalii z zespołowym kolegą: Michael Schumacher tylko trzy razy znalazł się przed Rosbergiem – w tym raz na Suzuce, kiedy Nico nie uzyskał czasu okrążenia w Q1.

W wyścigach tempo „Srebrnej Strzały” nie zawsze wystarczało do utrzymania pozycji. Szybkie zużycie tylnych opon nie tylko przeszkadzało w nawiązaniu walki z czołówką, ale też wystawiało Rosberga na ataki ze strony teoretycznie wolniejszych kierowców. Wprowadzone w trakcie sezonu zmiany w ustawieniach tylnego zawieszenia (mniejszy, bliski zera kąt nachylenia kół ograniczył zużycie ogumienia) nieco pomogły, ale ogólnie za największy błąd Mercedesa uznano przejechanie zimowych testów bez końcowych usprawnień, które zadebiutowały dopiero w pierwszym wyścigu sezonu. Nie zawsze dobierano też idealną strategię: chociażby w finale sezonu na Interlagos, gdzie jadący na dwa postoje Niemiec musiał ulec zatrzymującemu się trzykrotnie Sutilowi. Biorąc pod uwagę większe zużycie ogumienia, częstsze zmiany byłyby chyba rozsądniejsze.

Nazwanie Rosberga cichym bohaterem sezonu 2011 byłoby stwierdzeniem zdecydowanie na wyrost, ale nie ulega wątpliwości, że Niemiec ma za sobą bardzo solidny i spokojny sezon, okraszony dobrymi zdobyczami punktowymi – choć ani razu nie dojechał do mety na wyższej pozycji niż piąta (Chiny i Turcja). Trzymał się z dala od kłopotów i drugi rok z rzędu zdominował rywalizację wewnątrz zespołu Mercedesa. Jego punktowa przewaga nad „Schumim” nie była tak duża, na jaką wskazywałaby różnica prędkości między obydwoma Niemcami w kwalifikacjach.

Nie ulega też wątpliwości, że gdyby Hamilton, Webber czy Massa zaliczyli bardziej udane występy w tym sezonie, dla Rosberga zabrakłoby miejsca w pierwszej szóstce tego zestawienia. Rozczarowanie związane z wynikami i postawą wymienionej trójki sprawiło jednak, że do wysokiej pozycji w moim rankingu wystarczyło – jak widać – przejechać bardzo poprawny sezon na przyzwoitym poziomie, odpowiadającym mniej więcej możliwościom samochodu.

W subiektywnym rankingu kierowców, którzy według mnie zaprezentowali się w sezonie 2011 z najlepszej strony, brakuje nam jeszcze czołowej trójki. Nikt nie powinien mieć wątpliwości, że w jej składzie muszą znaleźć się (w kolejności alfabetycznej) Fernando Alonso, Jenson Button i Sebastian Vettel. Jak według mnie wygląda kolejność podyktowana stylem prezentowanym w tegorocznej rywalizacji? Zaskoczenia chyba nie będzie…

3. Fernando Alonso (Ferrari)

Przegrane jednym punktem miejsce na podium końcowej klasyfikacji mistrzostw świata uwieńczyło sezon, w którym Hiszpan za kierownicą „trzeciej siły w stawce” wygrał jeden wyścig i łącznie dziesięć razy dojeżdżał do mety w pierwszej trójce – tyle samo, ile Mark Webber w najlepszym samochodzie tegorocznych mistrzostw. Błyszczał fantastycznymi startami (majstersztykiem była zwłaszcza Hiszpania, gdzie z czwartego pola wskoczył na pierwsze), zdobył ponad dwa razy więcej punktów niż zespołowy kolega i tylko raz nie dojechał do mety: w Kanadzie padł ofiarą ataku ze strony Buttona, który moim zdaniem mógł otrzymać karę za wypchnięcie Hiszpana i nikt specjalnie by się nie zdziwił.

Wyciskanie takich wyników z tegorocznego modelu Ferrari przypomniało mi nieco postawę Alonso w jego debiutanckim sezonie 2001. Za kierownicą najsłabszego w stawce auta Minardi zdarzało mu się zostawiać w tyle zawodników Arrowsa, Prosta, Jaguara czy nawet Benettona. Po dwudziestoletnim debiutancie widać było, że jest kierowcą, którego obecność w kokpicie dodaje skrzydeł nawet najbardziej nieudanej konstrukcji.

Dlaczego zatem Alonso widnieje „zaledwie” na trzecim miejscu w moim zestawieniu? Po prostu większe wrażenie na mnie wywarła postawa Vettela i Buttona. Wszyscy trzej rozstrzygnęli tegoroczną rywalizację w obrębie własnych zespołów na swoją korzyść, ale trzeba obiektywnie stwierdzić, że Hiszpan miał najłatwiejsze zadanie. O klasie Lewisa Hamiltona nie trzeba nikogo przekonywać, natomiast Webber w zeszłym roku pokazał, że potrafi być groźny. Z kolei Felipe Massa od nieszczęsnego wypadku na Hungaroringu nie jest w stanie jeździć na poziomie chociażby z lat 2007-2008. W dwóch ostatnich sezonach jedynie pięć razy finiszował na podium i nie wygrał ani jednego wyścigu (choć powinien – w niesławnych zawodach o GP Niemiec 2010 musiał wszak na polecenie zespołu przepuścić Hiszpana). Ogólnie Brazylijczyk zdaje się być w swojej obecnej formie kierowcą, którego wyraźne pokonanie przez zawodnika kalibru Alonso nie powinno być żadną sensacją.

Fernando pokazał też mistrzowskie opanowanie i nie pakował się w kłopoty. W całym sezonie zasłużył sobie tylko na jedną karę, za nieregulaminowe blokowanie Hamiltona w Malezji. Stoczył kilka ostrych pojedynków z Webberem i ani razu nie dał się ponieść emocjom. Pokazał, że w przeciwieństwie do kilku rywali z toru jest zawodnikiem, do którego nie trzeba stosować zasady ograniczonego zaufania i z najwyższą ostrożnością podchodzić do każdej próby wyprzedzenia. Gdyby na jego miejscu znalazł się mniej opanowany zawodnik, wyznający zasadę „po mnie choćby potop”, walka z Webberem w Belgii czy Vettelem na Monzy mogłaby się zakończyć potężnymi wypadkami.

Niestety, wobec tegorocznej postawy Buttona i Vettela nie mogę postawić Alonso wyżej niż na trzecim miejscu. Przyznanie ex aequo pierwszej lokaty całej trójce byłoby lekką przesadą. Wystarczy, że tak zrobiłem w przypadku dwóch pierwszych miejsc…

1. Sebastian Vettel (Red Bull)

Widniejąca powyżej jedynka to nie błąd – z jednej strony największą pozytywną niespodzianką w tym sezonie były dla mnie występy Buttona, z drugiej mistrzowski sezon w wykonaniu chłopaka z Vettel… przepraszam, Heppenheim zasługuje na wyróżnienie „jedynką” w końcowym rankingu. Niektórzy są zdania, że Sebastian po prostu zrobił to, co do niego należało i w stawce znalazłoby się co najmniej kilku kierowców, którzy za kierownicą Red Bulla osiągnęliby podobny wynik. Nigdy się o tym nie przekonamy, natomiast dla mnie duże znaczenie ma fakt, że w porównaniu z poprzednimi sezonami Vettel stał się o wiele dojrzalszym kierowcą.

Wciąż uważam, że miał ogromne szczęście, bo trafił do Formuły 1 dość wcześnie i miał na tyle mocne plecy w postaci stojących za nim firm, że mógł spokojnie zbierać doświadczenie i uczyć się na błędach, nie ryzykując utraty fotela. Wielu innych utalentowanych juniorów nie miało takiej szansy. Zresztą same początki wcale nie były imponujące – o czym ostatnio napomknął Nick Heidfeld. Za czasów jazdy w BMW Sauber przyszły mistrz świata pokaźnie odstawał pod względem szybkości od obu etatowych zawodników szwajcarsko-niemieckiej ekipy. Przy takich samych parametrach (poziom paliwa, stan ogumienia) różnice w czasach okrążeń na niekorzyść Vettela przekraczały 0,5 sekundy. Do tego już po rozpoczęciu regularnych startów można było mieć spore zastrzeżenia do tzw. inteligencji wyścigowej: wskutek niepotrzebnych błędów Vettel trwonił potrzebne punkty jeszcze w zeszłym sezonie.

Ten rok pokazał jednak, że proces nauki i kształtowania kierowcy można właściwie uznać za niemal zakończony (Czemu niemal? O tym za chwilę…). Trudno nie przeoczyć faktu, że warunki ku temu były wyjątkowo sprzyjające: najszybszy samochód w stawce i pełne poparcie zespołu to ogromne bonusy, ale zeszły sezon w jego wykonaniu pokazał, że nawet w takich okolicznościach można mieć problemy z udowodnieniem swojej wyższości nad rywalami. W tym roku takich kłopotów już nie było – jeśli Vettelowi przytrafiały się błędy i wizyta w barierach, to tylko podczas treningów.

Jedenaście zwycięstw, rekordowa liczba piętnastu pole position i drugi z rzędu mistrzowski tytuł zdobyty na długo przed końcem sezonu nie wymagają szerszego komentarza. Jednak z zaciekawieniem czekam na sezon, w którym Vettel nie będzie miał tak dużej przewagi sprzętowej jak w minionych dwóch sezonach. Jeśli będzie w stanie walczyć z zawodnikami pokroju Alonso czy Hamiltona w podobnie opanowany i chłodny sposób, w jakim dominował w tegorocznych wyścigach po startach z pole position, to wspomniany wcześniej proces kształtowania wyścigowej osobowości uznam za całkowicie zakończony. Fajnie by było, gdyby jeszcze do tego nawet w trudniejszych chwilach pozostał miłym, niemal zawsze uśmiechniętym chłopakiem z dużym poczuciem humoru.

Dlaczego mimo umieszczenia dwóch kierowców na pierwszej pozycji to Button jest w moim rankingu wyżej? Przypomnijcie sobie końcówkę Grand Prix Kanady…

1. Jenson Button (McLaren)

Nie ukrywam, że przez wiele lat występy Anglika nie budziły we mnie większego entuzjazmu. Na nerwy działało mi podejście mających ogromną siłę przebicia brytyjskich mediów, które – znudzone sukcesami pewnego Niemca – już od debiutu w 2000 roku kreowały Buttona na kolejnego mistrza świata z Wysp. Przez długi czas nic nie usprawiedliwiało tak optymistycznego podejścia, a kiedy na scenie pojawił się już o wiele lepiej rokujący Lewis Hamilton, nadeszła miła niespodzianka. Dwa lata temu Button wreszcie spełnił nadzieje swoich kibiców, choć sezon 2009 był raczej klasycznym przypadkiem znalezienia się we właściwym miejscu (czyli Brawn GP) o właściwym czasie. Gdy po zdobyciu mistrzostwa przechodził ze swoją „jedynką” do McLarena, byłem przekonany, że czeka go tam sportowa zagłada z rąk Hamiltona.

Tak się jednak nie stało i w tym roku młodszy zawodnik McLarena po raz pierwszy w swojej karierze w F1 poznał smak porażki w rywalizacji z zespołowym kolegą. Nie ulega wątpliwości, że szybszym kierowcą z tej dwójki pozostaje Hamilton: w statystyce wygranych czasówek Button przegrywa 6:13. Jednak, jak już wcześniej wspominałem, za sobotnie popisy regulamin nie przewiduje żadnych punktów.

W niedzielne popołudnia Jenson wykazywał się niebywałym opanowaniem, które w połączeniu z szybkim tempem (podkreślam, dalekim od najszybszego w stawce!) przyniosły mu aż dwanaście wizyt na podium – dokładnie dwa razy więcej niż w przypadku jego zespołowego partnera. Początek sezonu nie był może szczególnie błyskotliwy, ale i tak w czterech pierwszych wyścigach kierowca McLarena dwa razy stanął na pudle i cały czas utrzymywał się w czołowej czwórce mistrzostw. Dwie wygrane w deszczowych warunkach (pamiętna Kanada oraz Węgry, w 200. starcie w F1) i jedna na suchym torze (Japonia) dowodzą jego wszechstronności. W dwóch nieukończonych wyścigach kierowca nie ponosił winy za utratę punktów: przed własną publicznością na Silverstone mechanicy nie dokręcili koła, a dwa tygodnie później w GP Niemiec zawiodła hydraulika.

Nie obyło się też bez kilku wpadek: Button zainkasował dwie kary przejazdu przez pas serwisowy (w Australii za wyprzedzenie Massy poza torem i nieoddanie pozycji, w Kanadzie za zbyt szybką jazdę podczas neutralizacji) i nikogo nie powinno zdziwić, gdyby dostał jeszcze jedną, za incydent z Alonso w Montrealu. Sędziowie postanowili jednak przeanalizować sprawę po wyścigu i moja spiskowa teoria dziejów brzmi, że gdyby Anglik nie wygrał wyścigu, to zostałby jednak ukarany… W moich oczach Button dostaje jeszcze kilka punktów za styl dzięki jednemu z najśmieszniejszych incydentów z całego sezonu 2011. Pamiętacie, jak w Chinach próbował zjechać na stanowisko serwisowe Red Bulla, a mechanicy pospiesznie go wyganiali, bo tuż za nim zjeżdżał Vettel?

Na koniec wypada jeszcze podkreślić to, co napisałem wcześniej o Alonso. Jeśli chodzi o Buttona, triumf nad zespołowym kolegą ma o wiele większą wartość niż w przypadku rywalizacji w obrębie Red Bulla i Ferrari. W obu tych ekipach górą był zawodnik, na którego można było w ciemno stawiać przed sezonem. A ilu z Was postawiłoby na to, że w McLarenie kierowcą numer 1 w sezonie 2011 okaże się właśnie Button? Ja nie i dlatego przyznaję pierwsze miejsce Vettelowi i Buttonowi, ze wskazaniem na wicemistrza świata.

Jutro zapraszam Was do lektury kolejnego skrajnie subiektywnego materiału na temat największych tegorocznych rozczarowań. Wolę chwalić niż narzekać, dlatego będzie ich tylko pięć. Już teraz obiecuję, że nie zabraknie wśród nich najgorętszego tematu wśród polskich kibiców…

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here