Debiutowi Formuły 1 na ulicach Las Vegas towarzyszyły wybujałe oczekiwania, podsycane przez samych właścicieli sportu – którzy w ramach bezprecedensowej inwestycji wpakowali ponad pół miliarda dolarów w organizację rundy w światowej stolicy hazardu. Goszczące tłumnie na torze gwiazdy szeroko pojętego showbiznesu z pewnością świetnie się bawiły, zwłaszcza że danie główne, czyli rozgrywane w sobotnią noc czasu lokalnego Grand Prix, okazało się jednym z lepszych sportowych widowisk sezonu.
Szarzy kibice przeżyli jednak trudną inaugurację weekendu: pierwszy trening potrwał ledwie kilka minut, po czym wyrwana z nawierzchni pokrywa studzienki poważnie uszkodziła samochody Carlosa Sainza i Estebana Ocona. Fani z Europy nadaremno zrywali się w piątek przed piątą rano, bo w tej sesji kierowcy nie wrócili już na tor, a oczekiwanie na drugi trening przedłużyło się o dwie i pół godziny. W tym czasie zabezpieczano pokrywy studzienek na całym, liczącym ponad sześć kilometra długości torze, przebiegającym wokół największych atrakcji Miasta Grzechu – z najdłuższą prostą wzdłuż słynnego bulwaru The Strip. W przerwie wyproszono z trybun kibiców, bo obsłudze toru i ochronie kończył się czas pracy. Lokalni prawnicy zatarli ręce i zabrali się do pracy – nie minęły dwa dni, a spłynął pierwszy zbiorowy pozew o odszkodowanie dla 35 tysięcy fanów, którzy w dniu treningów zobaczyli ledwie kilka minut akcji na torze.
– To w 99% show, a w jednym sport – zżymał się mistrz świata Max Verstappen, pytany o wrażenia z wizyty F1 w Las Vegas. Podczas hucznej prezentacji kierowców przed weekendem czuł się „jak klaun”, pokusił się także o miażdżące porównanie z innym, najsłynniejszym na świecie torem ulicznym: – Monako to Liga Mistrzów, tutaj mamy ligę krajową.
Weselszy był po wygranym wyścigu, zwłaszcza że osiemnasty triumf w 21., przedostatniej rundzie tegorocznych zmagań nie przyszedł mu łatwo. Pięciosekundowa kara za wypchnięcie Charles’a Leclerca poza tor po starcie, słabsze od rywala z Ferrari tempo w pierwszej fazie wyścigu, interwencja samochodu bezpieczeństwa w niezbyt fortunnym dla niego momencie – to nie była łatwa przejażdżka ulicami Las Vegas.
Fajerwerków nie brakowało od startu do ostatniego z pięćdziesięciu okrążeń wśród słynnych kasyn i hoteli. Już na pierwszym okrążeniu na śliskiej nawierzchni obracali się Sainz i Fernando Alonso, później Lando Norris nie opanował swojego McLarena po najechaniu na nierówność toru i doszczętnie rozbił maszynę, a sam trafił na badania kontrolne do szpitala. W powietrzu fruwały szczątki włókna węglowego po kolizjach Lewisa Hamiltona z Oscarem Piastrim czy Verstappena z George’em Russellem. Niektórzy zawodnicy tracili tempo na zmęczonym ogumieniu, inni dzielnie przebijali się do przodu – czwarty na mecie Ocon startował z szesnastego pola, a finiszujący tuż za nim Lance Stroll z przedostatniego, dziewiętnastego miejsca.
Kolejność na podium ustaliła się dopiero w końcówce ostatniego okrążenia: Leclerc po wcześniejszym błędzie spadł na trzecie miejsce, ale odważnym atakiem zaskoczył Sergio Péreza i przedzielił na mecie duet Red Bulla. Pérez drugi raz z rzędu stracił pozycję na ostatnim kółku – dwa tygodnie temu w podobnych okolicznościach z podium na brazylijskim torze Interlagos zepchnął go Alonso – ale trzecia lokata wystarczyła mu do przypieczętowania drugiej lokaty w mistrzostwach świata. Od czerwonych flag i pustych trybun pierwszego dnia po najlepszą trójkę wyścigu wiezioną Rolls-Royce’em pod fontanny Bellagio – na ulicach Las Vegas ziścił się wyścigowy, amerykański sen.
Ponad czterdzieści lat temu obie poprzednie edycje wyścigów F1 w największym mieście stanu Nevada rozstrzygały o losach tytułów, ale od strony sportu i widowiska były koszmarnym przeżyciem. Wytyczona na parkingu jednego z największych hoteli trasa do dziś pozostaje jedną z najgorszych w historii mistrzostw świata, a zmagania praktycznie w ogóle nie obchodziły miejscowych kibiców. Tym razem, mimo kompromitacji na samym początku weekendu oraz krytycznych uwag mistrza świata i rozczarowanych poziomem organizacji fanów, wizytę w stolicy hazardu można uznać za udaną – nie tylko dzięki temu, że poprzeczka po dawnych wizytach F1 w Las Vegas wisiała wyjątkowo nisko.