Jest ich zaledwie 34 – tylu kierowców zdobywało wyścigowe mistrzostwo świata od inauguracji tego cyklu w 1950 roku. Coraz śmielej w gronie czempionów rozpycha się Max Verstappen, który podczas upalnego weekendu w Katarze wywalczył trzeci z rzędu tytuł. Zawodnik Red Bulla, kilka dni wcześniej świętujący swoje 26. urodziny, zdominował tegoroczną rywalizację i już wiosną było jasne, że nikt nie będzie w stanie mu zagrozić. Kibice mogli najwyżej emocjonować się pogonią za kolejnymi rekordami, jak dziesięć wygranych wyścigów z rzędu. Zastanawiano się także, czy Red Bull jako pierwszy w historii zespół zwycięży we wszystkich Grand Prix w sezonie – to akurat się nie uda, ale pojedyncza wpadka przytrafiła się dopiero w piętnastej rundzie, gdy na ulicach Singapuru mistrzowska ekipa nie poradziła sobie z ustawieniami swoich maszyn i triumfował Carlos Sainz z Ferrari.

Verstappen wrócił na najwyższy stopień podium już tydzień później, na japońskiej Suzuce, a w kolejnej rundzie przyklepał mistrzowski tytuł. Miało to miejsce w niecodziennych okolicznościach: od 2021 roku podczas niektórych rund kierowcy ścigają się także w sobotnich sprintach. Te krótsze wyścigi, rozgrywane na jednej trzeciej dystansu niedzielnej Grand Prix, są dodatkowo punktowane – i właśnie punkty za drugą lokatę, za plecami rewelacyjnego debiutanta Oscara Piastriego z McLarena, zagwarantowały Verstappenowi trzeci z rzędu tytuł. Holender nie jest jednak pierwszym „sobotnim” mistrzem w historii Formuły 1 – jeszcze do początku lat 80. niektóre wyścigi odbywały się właśnie w soboty. Nelson Piquet, z którego córką Kelly spotyka się obecnie Verstappen, żadnego ze swoich trzech tytułów nie zdobył w niedzielę. W 1981 i 1983 roku decydujące rundy, w Las Vegas i południowoafrykańskim Kyalami, rozegrano w sobotę, a w sezonie 1987 jego rywal Nigel Mansell rozbił się w piątkowych kwalifikacjach do Grand Prix Japonii i dzień później okazało się, że nie wystartuje w wyścigu.

Również w przypadku Verstappena wszystkie trzy tytuły zostały zdobyte w pamiętnych okolicznościach. Dwa lata temu na ostatnim okrążeniu sezonu wyprzedził Lewisa Hamiltona z Mercedesa po tym, jak dyrektor wyścigu Michael Masi w kontrowersyjny sposób zinterpretował przepisy dotyczące restartu – za co zresztą pożegnał się ze stanowiskiem. Przed rokiem omyłkowo pozostawiony w regulaminie zapis sprawił, że w rozegranym na krótszym dystansie deszczowym wyścigu w Japonii przyznano pełną pulę punktów, a nie połowę – nawet Verstappen nie zdawał sobie z tego sprawy i o zdobyciu tytułu dowiedział się podczas wywiadów po mecie. Teraz do kolekcji dorzucił „sobotni” tytuł i nie mógł go nawet od razu porządnie świętować, bo nazajutrz miał jeszcze do wygrania niedzielne zawody o Grand Prix Kataru.

Formuła 1 sama prosiła się o takie rozstrzygnięcie, bo w ostatnich sześciu rundach sezonu 2023 mamy aż trzy dodatkowo punktowane sobotnie sprinty – po Katarze jeszcze zawody w amerykańskim Austin oraz brazylijskim São Paulo. Oczywiście nie będą one już miały żadnego znaczenia w kontekście mistrzowskich tytułów: zespołowo Red Bull zapewnił sobie prymat wśród konstruktorów już przed dwoma tygodniami, w Japonii. O przewadze Verstappena najlepiej świadczy fakt, że zdobyte przez niego punkty wystarczyłyby jego ekipie do prowadzenia w klasyfikacji konstruktorów.

Red Bull zdecydowanie najlepiej odnalazł się w aktualnych przepisach aerodynamicznych, obowiązujących od początku sezonu 2022. Od jego inauguracji rywalizowano w 39 wyścigach, a samochody projektowane przez genialnego inżyniera Adriana Neweya oddały rywalom tylko sześć triumfów. Z pozostałych 33 aż 29 padło łupem Verstappena. Jeździ na zupełnie innym poziomie – to opinia nie tylko Christiana Hornera, szefa Red Bulla, ale także niektórych rywali z toru oraz zespołowego partnera, Sergio Péreza. Meksykanin po obiecującym początku sezonu – wygrał na ulicach Arabii Saudyjskiej i Baku, czyli w drugiej i czwartej rundzie mistrzostw – zapowiadał, że powalczy o tytuł, lecz został błyskawicznie odarty ze złudzeń. Właśnie w stolicy Azerbejdżanu jego zespołowy kolega odkrył coś, co pozwoliło mu całkowicie zdominować resztę zmagań.

– Wiele się nauczyłem w Baku – przyznał kilka miesięcy później, już po wakacyjnej przerwie. – Oczywiście nie wygrałem, ale mogłem sprawdzić wiele różnych rzeczy w samochodzie, różnych ustawień i narzędzi. Stąd nieregularne tempo w tamtym wyścigu i zużyte opony, ale przy okazji odkryłem coś, co okazało się przydatne później. Zacząłem to stosować, sprawdzało się na innych torach.

Szczegółów nie zdradził, ale mogło tu chodzić o takie rzeczy, jak ustawienia mechanizmu różnicowego czy balansu hamulców. Seria zwycięstw po wyścigu w Baku zakończyła się dopiero w Singapurze, a biedny Pérez, próbując dorównać tempem liderowi Red Bulla, popełniał coraz więcej błędów i w końcówce sezonu pozostaje mu obrona drugiej pozycji w klasyfikacji kierowców.

Verstappen i Red Bull na nowo definiują pojęcie dominacji w Formule 1, a kibicom wypada tylko żałować, że trzykrotny mistrz świata nie może potwierdzić swojej klasy w zaciętej, wyrównanej walce z rywalami na torze. Oczywiście to nie wina kierowcy i zespołu, że konkurenci nie są w stanie przygotować odpowiedniego pakietu, a pewnym pocieszeniem jest jakość rywalizacji i widowiska za ich plecami – o odpowiedni poziom emocji dbają kierowcy McLarena, Mercedesa, Ferrari czy Astona Martina.

ARTYKUŁ OPUBLIKOWANY W DZIENNIKU „RZECZPOSPOLITA”

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here