Siedem i pół roku, czyli 131 wyścigów – tyle czasu minęło od poprzedniej wygranej zespołu Williams. Od triumfu Juana Pablo Montoi w Grand Prix Brazylii 2004 ekipa Sir Franka przebyła drogę od jednej z wyścigowych potęg niemal na koniec stawki. Zeszły sezon był najgorszy od 33 lat – ledwie pięć punktów na koncie i porażka ze wszystkimi rywalami, poza tercetem „nowicjuszy”, którzy w F1 nigdy nie zdobyli jeszcze ani jednego oczka.
Zmiany w pionie technicznym i kontrakt na dostawy silników Renault robią swoje, a wygrana Pastora Maldonado pozwoli zespołowi złapać oddech finansowy. Długoterminowo może ona zaowocować wzrostem udziałów w zyskach ze sprzedaży praw do transmisji telewizyjnych, a dział marketingu Williamsa dostał do ręki nową kartę przetargową w negocjacjach z potencjalnymi sponsorami.
Skoro już o sponsorach mowa… Nie da się ukryć, że debiut Pastora Maldonado w Formule 1 był możliwy przede wszystkim dzięki wsparciu finansowemu z jego ojczyzny. Przed sezonem 2011 trapiony kłopotami finansowymi Williams nie wahał się pozbyć Nico Hülkenberga i w jego miejsce zatrudnił świeżo upieczonego mistrza GP2. Światek Formuły 1 nie miał wątpliwości, że stało się tak głównie dzięki wsparciu sponsorów, przede wszystkim wenezuelskiego koncernu petrochemicznego PDVSA.
Szefowie Williamsa z zapałem godnym lepszej sprawy przekonywali, że Maldonado „zasłużył” na miejsce w Formule 1 swoim talentem i wynikami z niższych serii. Złośliwi natychmiast przywoływali garść statystyk: zwolniony przez zespół Hülkenberg zdobył mistrzostwo GP2 w swoim debiutanckim sezonie 2009, wygrał 6 wyścigów i 10 razy stanął na podium. Jego zespołowym partnerem był wówczas niejaki Maldonado, zaliczający trzeci sezon startów w GP2. Zdobył prawie trzy razy mniej punktów od Niemca i wygrał dwa wyścigi – oba z tzw. odwróconych pól startowych, po starcie z pole position za zdobycie ósmego miejsca w głównym wyścigu weekendu.
Maldonado terminował w przedsionku Formuły 1 „zaledwie” cztery lata, zanim wreszcie zdobył tytuł. Słynął przede wszystkim z agresywnej, pełnej emocji i przygód jazdy – niezłym przykładem był wyścig na Silverstone w 2008 roku, kiedy dostał dwie kary za przekroczenie prędkości na pasie serwisowym i wyprzedzanie przy żółtej fladze, a na ostatnim okrążeniu spowodował kolizję z dwoma rywalami.
Najgorsza wpadka przytrafiła mu się jednak na długo przed debiutem w GP2 – o ironio, na torze, na którym rok temu po raz pierwszy zabłysnął niezłą formą za kierownicą samochodu Formuły 1. Mowa oczywiście o Monako, gdzie w 2005 roku Maldonado podczas treningu World Series by Renault nie zwolnił przy żółtej fladze po wypadku Patricka Pileta. Uderzył w samochód rywala, którym zajmowali się już porządkowi. Jeden z nich doznał obrażeń nóg, a poza wykluczeniem na dziewięć wyścigów, nałożonym przez organizatorów World Series by Renault, Automobilklub Monako dożywotnio zakazał Wenezuelczykowi startów na ulicach Księstwa.
Jak wiadomo, ta kara nie została utrzymana – rok później Pastor wygrał w Monako rundę WSbR, w 2007 i 2009 roku triumfował w GP2, a rok temu popisał się świetną jazdą w Grand Prix i padł ofiarą agresywnej jazdy Lewisa Hamiltona. Jeden z porządkowych wspominał: „Krótko po nałożeniu dożywotniej kary, pan Hugo Chávez – bliski przyjaciel Pastora – wywarł presję na władze Monako i dyskwalifikację wycofano, zastępując ją pokaźną karą finansową”.
Nie da się ukryć, że bez wsparcia najważniejszej osoby w Wenezueli, Maldonado nie zaszedłby tak wysoko w wyścigach. Same starty w GP2 wymagały ogromnego nakładu finansowego – sezon jazdy w czołowym zespole może kosztować nawet ponad 2 miliony euro, a Pastor spędził w tej serii cztery lata (plus starty w nieistniejącej już azjatyckiej serii GP2).
– Wenezuela mocno mnie wspiera, chce mnie w Formule 1 – mówił Maldonado w połowie 2010 roku. – Wszyscy moi sponsorzy pochodzą z tego kraju i to wielkie wsparcie. Wiem też, że [prezydentowi] Chávezowi także na tym zależy.
Późniejsze wydarzenia pokazały, że kierowca miał rację. Naftowy gigant PDVSA stał się najpoważniejszym sponsorem Williamsa, a ze szkicu pięcioletniego kontraktu, który wyciekł do mediów, można było się dowiedzieć, że w zamian za rosnącą co roku opłatę (za pierwszy rok, w zależności od ostatecznej wersji ekspozycji logotypów PDVSA na samochodzie, było to około 27 milionów funtów), koncern PDVSA ma prawo mianować jednego z kierowców zespołu – oczywiście wyznaczył Maldonado.
Przy okazji można było się przekonać o tym, jak duże wpływy w swoim kraju ma schorowany prezydent Chávez. W zeszłym roku kongresman Carlos Ramos domagał się ujawnienia szczegółów kontraktu z Williamsem i głośno grzmiał, że socjalistyczne państwo nie może finansować kapitalistycznej rozrywki w postaci wyścigów Formuły 1. Powtarzał, że tego typu umowy – w które zaangażowany jest państwowy koncern – powinny być ratyfikowane przez Kongres Narodowy. Siłę przebicia miał jednak niewielką, bo cała sprawa szybko ucichła.
Pieniądze z Wenezueli pomogły przetrwać zasłużonej ekipie Williamsa, opuszczonej w ostatnich latach przez wielu sponsorów (m.in. AT&T), ale jak dotąd korzyści dla drugiej strony były mizerne. Wszystko zmieniło się w Hiszpanii – wcześniej Maldonado tylko dwa razy zdobywał punkty (dziesiąta lokata w zeszłorocznej GP Belgii i ósma w tym roku, w Chinach), ale w 24. starcie w Formule 1 odniósł tyleż niespodziewane, co w sumie zasłużone zwycięstwo.
Pomijając aspekty finansowe kariery Maldonado, trzeba przyznać, że lata terminowania w przedszkolu Formuły 1 oraz zeszłoroczna nauka w Williamsie u boku Rubensa Barrichello przyniosły wyraźne efekty. Choć jeszcze na początku tegorocznej rywalizacji obserwowaliśmy w Australii starego, dobrego Maldonado, który w pogoni za Alonso rozbił auto i stracił szóste miejsce na ostatnim okrążeniu, to za występ w Hiszpanii należy mu się głęboki ukłon.
Fakt, że Williams idealnie wstrzelił się z ustawieniami samochodu w panujące na torze warunki, to tylko część historii – trzeba było jeszcze to wykorzystać, co Pastorowi udało się wyśmienicie. Perfekcyjnie wykorzystał wszystkie okoliczności: karę dla Hamiltona, problemy taktyczne Ferrari i Lotusa, przyblokowanie Fernando Alonso przez Charles’a Pica oraz słabsze tempo Kimiego Räikkönena, spowodowane spadkiem temperatury w niedzielne popołudnie. Nie popełnił żadnego błędu i świetnie zadbał o opony – a warto pamiętać, że jeszcze za czasów GP2 kompletnie sobie nie radził z takim wyzwaniem.
Przy okazji Maldonado pokazał też, że w obecnej stawce kierowców Formuły 1 prawdziwych średniaków czy słabeuszy tak naprawdę nie ma. Oczywiście nie każdy zawodnik dysponuje talentem Alonso, Hamiltona czy Sebastiana Vettela (kolejność alfabetyczna!), ale w sprzyjających warunkach wielu z nich stać na wygranie wyścigu – nawet na suchym torze, bez niespodziewanych neutralizacji czy karambolu eliminującego połowę faworytów. Oczywiście duża w tym zasługa tegorocznej specyfiki Formuły 1 – czyli przede wszystkim zagadkowych dla samych inżynierów opon Pirelli – ale nie zmienia to faktu, że poza Maldonado jest w stawce jeszcze paru zawodników, których stać na podobny występ, choć jeszcze rok temu nikt nie dawałby im najmniejszych szans na wygranie Grand Prix.