Najtrudniejszy i najdłuższy wyścig w karierze Roberta wciąż trwa...

Nie po raz pierwszy w trwającej już prawie 10 lat mojej znajomości z Robertem udało mu się mnie zaskoczyć – może nie tyle zaskoczyć, ile utwierdzić w przekonaniu, że jest człowiekiem o nieprzeciętnie silnej psychice. Wyobrażenie sobie tego, co przeszedł od 6 lutego 2011 roku – i co tak naprawdę przechodzi nadal – graniczy z niemożliwością.

Pomyślcie o scenariuszu, w którym w jednej sekundzie zostajecie zmuszeni do porzucenia czegoś, bez czego nie wyobrażacie sobie życia – czy to jedzenia czekoladek, czy oglądania ulubionego serialu, czy siedzenia w internecie. To gigantyczne uproszenie, bo w jego przypadku skutki pamiętnego wypadku oznaczały długi rozbrat z dotychczasowym sposobem i stylem życia, a nie tylko umilającą codzienność rozrywką.

Wyobraźcie sobie, jak ogromnym przełomem musiał być moment, kiedy pierwszy raz udało mu się z powrotem zasiąść za kierownicą. Jakie uczucia towarzyszyły mu, kiedy utwierdził się w przekonaniu, że jest szansa na powrót do tego, czym cieszył się przez niemal całe życie. Niedawno musiał wykonać kolejny krok: kontynuowanie trudnej drogi do odzyskania dawnej sprawności w jak największym stopniu wymagało wyjścia z cienia, stawienia czoła dziennikarzom, narażenia się na niewygodne pytania i opinie ludzi, którzy nawet w ułamku procenta nie rozumieją, przez co musiał przejść i przez co przechodzi nadal. To piekielnie twardy facet, ale szczerze mówiąc trochę się obawiałem chwili, w której do tego dojdzie. Pomijając ogromne wyzwanie fizyczne, pierwszy oficjalny start musiał być ciężki także od strony psychicznej. Przecież gdyby tylko mógł, pokazałby się światu w takiej formie, w jakiej został zapamiętany.

Bardzo się cieszę, że Robert dopina swego i wraca do prawdziwego życia. Szeroki uśmiech na jego twarzy jest najlepszą nagrodą dla niego i dla każdego, kto choć trochę rozumie koszmar, przez który musiał przejść. Cieszę się przy okazji, że jego kibice też mogą ten uśmiech zobaczyć. Cóż, trzeba się będzie jakoś pogodzić z faktem, że sens życia niektórych osób stracił już na znaczeniu – mam tu na myśli tak zwanych „poszukiwaczy”, którzy nie muszą już przy użyciu jakże pomocnych mediów społecznościowych nękać ludzi, których nigdy nie widzieli na oczy pytaniami o to, co Robert jadł w knajpie i jak wygląda jego ręka.

Współczesny świat kręci się wokół pogoni za informacją – ze szczególnym naciskiem na cudze nieszczęścia, wpadki, sytuacje uznawane za kontrowersyjne. Medialny młyn karmi się skrajnymi emocjami: strefa pomiędzy pojęciami „sukces” i „porażka” czy wręcz „dramat” praktycznie nie istnieje. Łopatki tego młyna są napędzane tylko najmocniejszymi przeżyciami, a pozornie banalne informacje i stwierdzenia muszą zostać odpowiednio ubarwione, aby zaciekawić spragnionych sensacji odbiorców. Czy można się dziwić Robertowi, że przez całą karierę – zwłaszcza w najtrudniejszym dla siebie okresie – wolał się trzymać od tego z daleka?

Czasami myślę, że ten człowiek urodził się za późno. Mam wrażenie, że ze sportowego punktu widzenia lepiej by się czuł kilka dekad wcześniej, kiedy jego talent i umiejętności mogłyby mu znacznie ułatwić życie w epoce, w której wyścigi były oparte bardziej na osobowościach kierowców niż na czystej technice czy otoczce finansowo-układowej. W czasach, w których agresja „hejterów” i mądrości „wielepów” (to ci, co „wiedzą lepiej” – na przykład na temat psychiki sportowca czy stanu jego zdrowia na podstawie jednego zdjęcia czy filmiku) nie mogły się rozprzestrzeniać z tej prostej przyczyny, że nie istniały stosowne ku temu kanały komunikacji.

Chęć robienia wszystkiego po swojemu, zgodnie ze swoją naturą – czy tak trudno niektórym to zrozumieć? Są tacy, którzy „wybrali” go na swojego idola i po dziś dzień nie potrafią wybaczyć, że im się za to nie „odwdzięczył”. Z ręką na sercu – ilu spośród tych, którzy psy na nim wieszali za milczenie w czasie żmudnej rehabilitacji, równie gorąco kibicowało mu przy powrocie do zdrowia w 2003 roku (wyłączając oczywiście tych, którzy wówczas byli zbyt młodzi albo nie było ich na świecie)?

Wydaje mi się, że kibice powinni docenić postawę idola, który jest uczciwy wobec nich – i samego siebie. Nie składa próżnych deklaracji, samemu nie wiedząc, jak dalej potoczy się jego kariera. Nie mizdrzy się do dziennikarzy, nie zabiega o popularność – woli trzymać się w cieniu i przemawiać za pomocą czynów takich, jak pierwszy po przerwie starty w rajdach – wbrew doniesieniom pewnej „rzetelnej” agencji prasowej, która na połowę września zapowiedziała kolejną operację (tym razem nie trafili…). Nie chce „być znanym z tego, że jest znany”, jak spora grupa ludzi żyjących w symbiozie z medialnym młynem. Nikt, kto poznał go jako sportowca i człowieka, nie powinien mieć wątpliwości, że Robert robi wszystko, żeby wrócić do tego, czym żył od dziecka – cierpiąc przy tym nie tylko fizycznie, ale i psychicznie.

Wracając jeszcze do kwestii „sukcesów” i „dramatów”. Pierwszy start po przerwie trudno ze sportowego punktu widzenia określić tym pierwszym mianem – dlatego też nie ekscytowałem się zbytnio czystymi wynikami. Najważniejsze – poza wspomnianym uśmiechem – było to, że Robert sprawdził się w warunkach bojowych i z pewnością dodało mu to skrzydeł. Pokazał, że prędkość jest przede wszystkim w głowie, w psychice – a z nią wszystko jest u niego w jak najlepszym porządku. Kto wie, czy nawet nie w większym stopniu niż przed pamiętnym wypadkiem.

„Dramat” w drugim starcie? Bez przesady. Takie rzeczy się zdarzają i wydaje mi się, że gdyby nie cała otoczka związana z powrotem – i przede wszystkim gdyby nie powody koszmarnie długiej „przerwy w życiorysie” – całego szumu by nie było. Niestety, „wielepy” wiedzą lepiej – a to pilot, a to ręka… Można tylko żałować, że uciekła szansa na przejechanie większej liczby kilometrów, ale co się odwlecze, to nie uciecze.

Dzień po wycieczce w plener inżynier zespołu obsługującego „sprzęt rehabilitacyjny” Roberta poinformował, że uszkodzenia są kosmetyczne, a kierowca już naciska, żeby auto jak najszybciej przygotować do kolejnego startu. Tego człowieka nie da się łatwo złamać – gdyby był miękki, nigdy nie doszedłby tak wysoko w swojej karierze. Jego pewnością siebie i uzasadnioną wiarą we własne umiejętności nie zachwieje ani incydent z Rally San Martino, ani opinie „wielepów”.

Trzeba też pamiętać, że to, czego byliśmy świadkami w ostatnich tygodniach, nie jest końcem walki Roberta ze skutkami kontuzji – to początek kolejnego etapu. Gdzie ten etap go doprowadzi? Cóż, znów potrzebna jest cierpliwość i wiara, że dopóki nic nie jest jednoznacznie przesądzone, to wszystko jest możliwe. Nie chcę, żeby niektórzy znów odbierali moje przemyślenia jako „połajankę” czy „powarkiwanie” i chciałbym na koniec podkreślić, jak ważne jest to, że „twardziel” powrócił i będzie mógł żyć swoją pasją. Dla każdego kibica to fantastyczna wiadomość, a przede wszystkim to prawdziwy przełom dla samego Roberta. Na szczęście szybkość, zapał i pasja są na swoim miejscu. Jak to ujął jeden z jego kibiców po obejrzeniu nagrania z kamery pokładowej Subaru Imprezy WRC: nawet gdybym miał cztery ręce, i tak nie byłbym w stanie tak pojechać, jak on. Patrzmy na człowieka, nie na jego rękę… I dalej kibicujmy mu w najtrudniejszym wyścigu jego życia.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here